krzysztof
krzysztof
dariusz
dariusz
szatrawski
szatrawski
 
Drzewo wiadomości
Kiedy zamknę oczy
Ze snów umierającego lasu
Odjazd z pierwszego peronu
Windą w górę, windą w dół
Gry z rodziną w tle
Struktura
W gorączce byliśmy razem z Erazmem
Z wizytą u państwa Ić
Zakończenie powieści
Replika wszelkich zdarzeń
 
 
 

Krzysztof D. Szatrawski

 

Drzewo wiadomości

 

Od akapitu. Na dobry początek. Dziennik rozkłada się z szelestem. Gorąco wokół zatoki, Iran grozi odwetem, stan wód gruntowych, i dalej... o tutaj: amerykańscy księża przeciw celibatowi. To samo powiedzą ci w telewizji. Obrane jabłko informacji. Nie wierzysz? Zaufanie to przecież twój żywioł. Możesz sprawdzić. Tylko jedno małe pstryk. I co, przekonałeś się?
Nie, nie przekonuje cię świecąca kolorami szyba kineskopu, ty musisz wiedzieć na pewno i wszystko, i jednocześnie. Wpatrujesz się w ekran, przybliżasz twarz do świecących w trzech kolorach punkcików. Czerwony, zielony, niebieski, czerwony, zielony, niebieski, czerwony... Co jeszcze możesz zrobić? Oddalasz się od ekranu i kolory zlewają się w gesty, znaczenia i zagadki, którym nie potrafisz nadać imion. Im dalej, tym więcej bieli i światła, lecz nie światła poszukiwałeś, nie bieli, nie złudzeń przyprawiających o drżenie. Czego więc? Wyjmujesz z półki kilka książek, pamiętnik i hopsa, przeskakujesz przez okno telewizyjnego ekranu. Gdybyś był Alicją, mógłbyś posądzać mnie o plagiat, ale teraz o tym nie myślisz, właśnie znalazłeś się w środku, po drugiej stronie, o krok od świętej ziemi Graala, o krok od zakazanego drzewa tej jednej, najważniejszej wiadomości. Grzęźniesz w wypełnionej masą kabli i elektronicznych trybików maszynerii, twoje nerwy splatają się z wydrukowanymi na brunatnych płytkach przewodami, twoje myśli i wysokie napięcia na siatce kineskopu przepływają równocześnie i jednoznacznie, wszystko dookoła przepływa w nieustannym ruchu między korzeniami i koroną, ale odnajdujesz brzeg tej rzeki, tego Rubikonu okalającego szeroką fosą raj bezmyślności i wydarłszy się rozpędzonym jak zwykle falom, wskakujesz wprost na drugi program. Najpierw pojawiasz się na kolanach spikerki, później na błotniku pędzącego w nieznanym kierunku samochodu, kierunek nie jest tu zresztą sprawą istotną, sycisz się jeszcze słodką perspektywą dekoltu pewnej pani, nie pamiętasz gdzie ją poznałeś, ale to również jest fakt pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia, telewidzowie z pewnością dzwonią już do studia, omal nie utopiłeś się w kieliszku szampana i znów przenosisz się pomiędzy dwie półkule obfitych piersi, teraz ta pani - wciąż wydaje ci się znajomą - jest naga, zgodnie z posuwistym ruchem kamery zagłębiasz się w jej ciele, schodzisz coraz niżej i głębiej, ale już cię nie ma - to operator starł cię miękką irchową ścierką. Mógłbyś płakać. Jacyż ci ludzie potrafią być podli.
Poddałeś się? Nie, jeszcze nie teraz, nie zdążyłeś się przecież nawet dobrze rozpędzić, a już miałbyś hamować? Spróbuj może w redakcjach gazet, w zecerniach, drukarniach, pomyśl tylko, jaka masa informacji przewala się tam w każdej chwili. To, że nie znasz redakcyjnej roboty nie ma tu wielkiego znaczenia, nie musisz być od razu naczelnym, czy zecerem na przykład, możesz przecież wcielić się w kulkę długopisu, albo w ostateczności w kilogram czcionek... W osiemdziesiąt kilo? Niech ci będzie, zgoda! Tak ciężkiego długopisu nie uniósłby nawet redaktor działu sportowego.
Polubiłeś może swoją pracę? Tak, tak, najprzyjemniejsze są tabele wyników pierwszej ligi i skupu żywca. Zauważyłeś z pewnością, jak przyjemnie jest odwracać szóstki i dziewiątki. Kłopot z tym niewielki, a radości dużo. Pamiętaj tylko, że sześćdziesiąt dziewięć to liczba magiczna, możesz ją pozostawić w spokoju, przynajmniej na razie, kiedyś jeszcze do niej wrócimy. Odwróciłeś? Nie pomoże, ale i nie zaszkodzi. Ach, odwróciłeś tylko dziewiątkę? Możesz więc dorzucić jeszcze jedną szóstkę. Tak, to całkowicie zmienia sens, w rzeczy samej, ale z tego rodzaju znaczeniami należy uważać - mogą zaszkodzić. Iran znów grozi odwetem. Amerykańscy księża opowiadają się za swobodą swobód - wyzwolenie seksualne i inne staromodne pomysły. Homoseksualiści protestują przeciwko rakietom. Rolnicy czekają na plony? Oni zawsze na coś czekają, na deszcz, na zielone światło, zielone świątki, dożynki... Teraz właśnie pracują. W środku nocy? Takie jest życie, powiedziałby pewien mój znajomy. Melina w akademiku - tym razem zamiast babci Milci, funkcjonariusze skasowali seksowną Emilcię. To lubisz, szkoda, że nie podają adresu. Prawda, że miłe to miejsce? Rozumiem twój punkt widzenia, ale nie możesz pozostać tu dłużej. Czy nie zauważyłeś, że zecer popada w alkoholmanię? To poniekąd twoja wina, nawet jeżeli nie podawałeś mu wina. Spójrz, oto człowiek! I cóż dany człowiek, człowiek-jednostka ludzka czyni? Śpiwo? Człowiek, którego zniszczyłeś w nim samym, człowiek , który bija żonę, a musisz wiedzieć, iż czyni to brutalnie i z całą mocą swej frustracji, frrrusta, świst bata, tak, batoży! A później sam musi składać notki o zajściach. Interfeniofała policja. A to przecież tylko człowiek zawiedziony, twoje alter ego, daj mu odetchnąć chociaż przez chwilę. Mówisz, że zwyczajne życie jest ciekawsze. Nie zaprzeczaj, wiem o każdym twoim pragnieniu.
Tutaj na pewno ci się spodoba. Zapachy kwiatów, traw i lasu odurzają cię nieznanym, obcym, lecz przecież twoim własnym życiem. Mieszają je z kurzem żwirowej drogi twoje kroki - nie wyrzekaj, to twoje nogi wzbijają tumany pyłu, nie mógłbyś poruszać się na nieruchomych nogach, nie wymagaj cudów, to historia realistyczna zupełnie, zmaterializowana w samym środku złotego środka racjonalizmu, a nie jakieś tam hocki-klocki.
Trudno nazwać to drogą? Chcesz nazwać to inaczej? Nazwijmy to więc koleiną, albo koleinami. Dokąd wiodą cię koleiny, dokąd prowadzą? Przedmieścia obrastają hektarami jednoznacznie koleinowej architektury. Jeżeli chcesz, możemy przy drodze ułożyć swe spocone ciała i wdychać głosy świerszczy i podziwiać przepływające górą obłoki różowego lub seledynowego dymu i zachwycać się konsekwencją konstrukcji idealnie funkcjonalnych domków i śledzić estetyczne wektory tworzącego się na naszych oczach ładu. To nic, że ktoś ustawił przy drodze tablicę z grubiańskim kłamstwem, to osiedle nie powstało w hołdzie przypadkowości, ani chaosu, a nawet gdyby tak właśnie było, to przecież chaos nie może być brzydki. Tu abstrakcje spotykają się z prozą codziennego bytowania, doniosłość idei z przyziemnością fizjologii. Nie muszę ci chyba tego wyjaśniać... Euforia budowania i zwątpienie wobec przypominającej o sobie natury... Jeszcze nie rozumiesz? Bój to jest już ostatni, w tym roku tylko jedno źdźbło trawy zdołało przebić wylany przed twoim domem beton. Już nie pamiętasz, jak bardzo byłeś dumny, gdy zjadło je twoje dziecko? A właśnie, dlaczegóż nie miałbym cię zrobić ojcem sporej gromadki?
Nie zamierzam przedstawiać twego życia w barwach ciemnych, czy tym podobnych! Obfituje ono wszak w uroki nie do przebicia wyświechtaną blotką wiecznego powrotu na łono natury, jak chciałeś to nazwać. Pomyśl choć przez chwilę o kolorach fenolowo-benzolowych obłoków o blasku zjonizowanym zachodzącego słońca, a już oddech stanie się lżejszy, swobodny i myśl wyzwolona z codziennego kieratu uniesie się w poetyckim natchnieniu i natchniona, napełniona i rozdęta swą fantazją wywinduje cię ku ostatecznej realizacji. Hej, pomyśleć tylko...
W powietrzu unosi się błękitna w świetle słonecznym smużka papierosowego dymu. Hej, pomyśleć tylko...
-
To Alina, żony twej przyjaźń dozgonna wskazuje cię wyciągnięciem dłoni. Twoja sylwetka porusza się rytmicznie pomiędzy koleinami. Jej usta poruszają się wymownie pod twoim adresem, ale nie słyszysz jej słów.
Tak, to jest mój mąż, ma zwyczaj rozmawiać ze sobą, rozpoznaje cię Ewa. Ale ty jeszcze o tym nie wiesz. Drepczemy prawie w miejscu pogrążeni w naszych dociekaniach. Myślisz, a czas powoli dopełnia się, rośnie i zwalnia. Myślisz i nigdy nie zdołasz dowiedzieć się o czym. Zawsze, gdy docierasz do granicy poza którą własne myśli mogłyby, lub musiałyby osiągnąć samouświadomienie, zdarza się coś, czemu nie potrafisz się przeciwstawić. Tym razem opadają cię dwa czarne owczarki. Strzelają ku tobie rozdartymi pyskami. Ostrzegałem, że to złe psy. Sąsiad śmieje się zza firanki. Wszystkie psy są złe, więc poprzysięgasz im zemstę. Cholerne kundle. No, no, no, broni ich twój cholerny sąsiad.
Wiedzieć. Wiedza pewna: Ewa powinna skrócić włosy. Ten kolor także już dawno wyszedł z mody. Wyszedł i trzasnął drzwiami. Alina zachłystuje się słowami. I mówi dalej: Jutro coś wybierzemy. Wolność wyboru, rozumiesz kochanie, modny jest kolor numer 244, uchodzi też 312a, ale to już nie to samo co 244.
Alina to za przeproszeniem kurwa.
Nie powinieneś tak mówić! To słowa nieprzyzwoite! Gdybyś powiedział: Alina to kurwa, brzmiałoby to zupełnie przyzwoicie, uważasz, choć nie wnosiłoby nic szczególnie doniosłego.
Tymczasem Alina znika. Cieszysz się? Teraz należą już tylko do ciebie i twego domu i twego wiecznego bałaganu, twoja żona i twoje wiecznie senne dziecko. Dlaczego ono jest zawsze senne? Nie denerwuj się, przecież to twoje potomstwo. Gdyby zrodzili je Fred Astaire i Ginger Rogers, byłoby dziecięciem legendy, a jego spojrzenie przytomniej błądziłoby po twej twarzy. Godzi się, byś zgodził się również na to półprzytomne maleństwo, które tak bardzo przypomina ciebie. Jego matkę też możesz zaakceptować - w końcu ktoś to dziecko musi wychowywać. Jutro wyjeżdżasz na pięć lat do Brazylii. Ale tam odnajdujesz podobne osiedla i tych samych ludzi. Jesteś rozczarowany? Tak, jesteś, miałeś ochotę zobaczyć boa, nie takie z piór, ale takiego, o, takiego wielkiego boa. A poza tym, z tą kulą ziemską to zwykłe oszustwo, nikt tam nie chodzi do góry nogami. Wcale nie jest okrągła, nawet jeżeli się kręci. Wracasz o świcie.
Wracasz o świcie i nie rozpoznajesz dzielnicy. Może to skutek spotkania z pewną panią porażoną syfilitycznym paraliżem. Nie poznajesz też dziecka, którego twarz pokryła się trądzikiem i celowo niedogolonym zarostem. Tylko Ewa pozostała młoda i piękna jak zawsze. Wściekasz się: kolor jej włosów. A ona spogląda nie rozumiejąc. O co tu do cholery chodzi? Gramatyka tego zdania powstrzymuje cię w pół słowa, aż w końcu, at last, kiedy wyjaśniasz jej powód swego niezadowolenia, wybucha śmiechem. Przecież to jej naturalna siwizna. Alina nie żyje od roku, zmarła na raka, śmieje się Ewa, a ty głupiutki myślałeś, pieszczotliwym słowem gładzi twą dumę. Wszystko się zmieniło, wszystko kochanie, my także. Ale ty nie pojmujesz swej przemiany, nie przyjmujesz do wiadomości minionych piętnastu, siedemnastu, dwudziestu lat, przecież wróciłeś do punktu wyjścia, pętla zamknęła się i wciąż jesteś tym samym ja. Jej głos pobrzmiewa tonem urażonej dumy, tak, ona również potrafi być dumną, wczoraj jeszcze nie wiedziałeś o tym, tak jak nie znałeś swego dzisiejszego oblicza. Obliczasz odległość i wychodzi ci wynik ujemny. Czy oznacza to, że zapadłeś się w tym czasie w głąb swego ja?
Wieczorem dopadasz Ewę w kąpieli. Przez omyłkę obwołujesz ją Zuzanną, lecz na szczęście czynisz to szeptem, a ona nie pragnie twych słów, zasłuchana w plusk wody i własne ciało. Delikatnie klepiesz ją po zadku. Jest zadowolona. Zado-walona. Nie wiedziałam, że i tak można, śmieje się całą mocą kobiecej radości. Nauczyłeś się tego w Hongkongu, albo w innym mieście w kołyszącym się na wodzie burdelu. Ale o tym nie chcesz jej opowiadać, a ona wydaje się zadowolona, zadowolona z nieświadomości. Cicho zasypia u twego boku. Sąsiad stoi w oknie przez całą prawie noc. Nie hoduje już owczarków, teraz wokół domu biegają równie, a może jeszcze bardziej cholerne kundle, czarne bestie o sile dogów i krwiożerczości ratlerów. Ich nienawiść odbija się w tobie nienawiścią. Zwierciadło sprawiedliwości. Pomścisz na nich swój strach, upokorzenia doznane przed laty, zniszczysz tę pamięć, obiecujesz sobie i zasypiasz na następne piętnaście lat. Za ścianą młodzi ludzie grają w pokera, rżną dupy, piją gorzałę i znów grają w pokera. Pora już, oj pora, sprać paskiem bachora, innemi słowy do wychowychowawczego procesu przystąpić.
Wróciłeś? Wróciłeś. A więc mamy cię z powrotem w naszym małym domu. Usiądź, to miejsce czekało na ciebie wiele lat. I słuchaj, będzie o czym mówić, znów należysz do nas. Zbyt długo cieszyłeś się swym prywatnym istnieniem, a to w przypadku tego rodzaju istnień, stworzeń jak ty teoretycznych, rzekłbym nawet gwoli jasności, choć wiem, jak bardzo może cię to zaboleć, w przypadku więc tworów twego pokroju może zakończyć się źle. Być może kiedyś jeszcze uda się nam to wyjaśnić. Tak więc, w każdym bądź razie jesteś... Nie, nie brakuje mi konceptu, zastanawiam się w jaki sposób przywrócić cię twej własnej osobowości, czy może wiesz, gdzie się w tej chwili rzeczona osobowość znajduje? Nie słyszałeś o nikim takim? Rzeczywiście, nie musiałeś słyszeć. Tymczasem...
Tymczasem zgodnie z teorią wiecznego powrotu, znów każemy ci przeleźć przez ekran. Oho, utyłeś co nieco. Ale tym razem trafia ci się znakomite miejsce - w butonierce premiera. Bezpiecznie?
Będzie jeszcze bezpieczniej. Za chwilę szara teczka otworzy przed tobą nowe możliwości. Uwaga... Stało się, mianowano cię producentem najbardziej kasowych filmów, seriali telewizyjnych o najwyższej oglądalności. Nie wiesz co to znaczy? To takie piękne nowe słowo: oglądalność. Posłuchaj, jak pięknie brzmi:

o g l ą d a l n o ś ć !

Prawda, że ślicznie?
Zapadasz się w miękkim fotelu i zawisasz na wysokości circa about osiemdziesięciu metrów. To dzięki konstrukcji wieżowca. Dłonie opierasz na nieskazitelnie gładkim blacie mahoniowego biurka. Właśnie zamierzasz zatrudnić nową dziewczynę, a nie powinna to być pierwsza lepsza dziewczyna, w ciągu miesiąca uczynisz z niej gwiazdę. To nic, że gwiazdy spalają się - to już nie twoje zmartwienie. Po raz nie wiesz już który przysłuchujesz się fragmentowi scenariusza. Póżniej panuje milczenie. Spoglądacie na siebie bez uśmiechu, skądś sączy się cicha serenada, push me to the water, jump me to the river, dostrzagasz jej spłoszony wzrok, ale nie czynisz nic, by jej pomóc, wsłuchujesz się w zawieszoną ponad biurkiem pustkę, w przepływającą między wami nitkę nieznanego głosu i nicość. To już ostatnia z zaplanowanych na dziś dziewcząt. To ja już sobie pójdę, przełamuje się jej drżący głos. Zostań.
Sytuacje uwielbiają się powtarzać, to ich właściwa natura i nie powinno to nikogo dziwić, tym bardziej ciebie. Czy nie zabrzmiało to zbyt przekonująco? W oczach dziewczyny pojawiają się iskierki rozbudzonych jednym jedynym słowem nadziei. Przecież wiedziałeś jak wiele może zdziałać jedno słowo. Sekretarka podaje kawę i koniak. Twarz dziewczyny pokrywa się delikatnym, ledwie widocznym rumieńcem i nie wiesz, czy jest to rumieniec zażenowania, wstydu może, czy tylko wpływ wypitego alkoholu. Jakkolwiek by nie było, przyznasz, że z rumieńcem jest jej do twarzy. Proponujesz, by zdjęła żakiet, spódnicę, mogłaby zdjąć również bieliznę, nie powinna się krępować, nie jest przecież krępa, a w końcu at last pragnie zrobić to także przed kamerą. Tak, tak, przed kamerą to coś zupełnie innego.
Na dole czeka już samochód. Cal po calu, milimetr po milimetrze oglądasz jej ciało, szacujesz, zagłębiasz się w jędrnej młodej skórze. Pośpiesz się, zanim dotrzecie do hotelu, musicie wstąpić w pewne miejsce, aby w końcu załatwić tę sprawę? Sprawę sprawiedliwości. Nie pamiętasz już? Czy rzeczywiście mogłeś zapomnieć o czymś tak ważnym jak zemsta? Dziewczyna odziewa się w pośpiechu, a jej policzki stają się pąsowe. Nie masz już wątpliwości - odnalazłeś tę, której szukałeś.
Psy już z daleka wyśledziły pełznące po ziemi światła reflektorów. Wybiegają ku nim z rozświetlonymi oczyma, jakby chciały przedrzeźniać maszynę, poszczekując przy tym przygotowawczo. Nie zapomnisz im swego upokorzenia, swego strachu, winy nie zostaną odpuszczone. Odważnie wychodzisz z samochodu, lecz natychmiast musisz skryć się za drzwiami. Nic nie szkodzi, odkręcasz szybę, chodźcie tu pieski, chodźcie. Z dużej strzykawki polewasz je benzyną. One odskakują skomląc i wyjąc, ale powracają z jeszcze większą zajadłością, ich pyski rozwierają się buchając odorem padliny, zęby kłapią o kilka centymetrów od twej twarzy. Daję ci moc wybaczania, daję ci siłę odpuszczania win, wybacz im ich naturę. Pocierasz zapałkę. Tylko w ten sposób potrafisz oddać im sprawiedliwość. Płomienie z sykiem rozpełzają się po psiej sierści. Oszalałe zwierzęta rzucają się w stronę domu. Możesz jechać. Silnik nie potrafi zagłuszyć wycia okaleczonych bestii. Dziewczyna kwili zwinięta na tylnym siedzeniu jak chore zwierzę. Odległość koi każdą ranę i łkanie i śmierć. Zwłaszcza śmierć.
Stoi przy drzwiach ze spuszczoną głową. Przypomnij sobie, to wszystko już ci się kiedyś przydarzyło. Deja vu? Może wszystkie sytuacje są podobne, tożsame i ostateczne? Poddaje się bezwolnie twoim gestom, nie zawsze czyni to tak ostentacyjnie. Na ekranie telewizora pojawia się twoje spłaszczone oblicze, gadająca głowa. Mówi, spokojnie artykułuje słowa, których nie rozumiesz, ale to nie ma żadnego znaczenia. Dziewczyna na imię ma Alina, to także nie robi na tobie wrażenia, kiedyś imiona muszą się powtórzyć, cały alfabet imion. Leżycie nago na posłaniu. Przyglądasz się jej skórze i odkrywasz, że jest to skóra istoty całkowicie od ciebie różnej. A może to ty utraciłeś swą ludzką skórę. Różowe plamki na bladym zielonkawo-błękitnym tle, zmarszczki, blizny i rozstępy. Uff, ukrywasz się pod prześcieradłem, ale skurcz obrzydzenia pozostaje gdzieś w dole brzucha. W tajemnej walizeczce dzwoni telefon, kamera czerwoną lampką sygnalizuje, że jesteś na wizji. Pierwszy akt. Konferencja prasowa. Co to będzie? Film, odpowiadasz i śmiejesz się najgłośniej.
Śpi. Jest piękna. Układasz ją na plecach, na brzuchu, na lewym boku i znów na wznak. Jest piękna w każdej pozycji. Cholernie piękna i cholernie młoda. Dziewicza i dzika, lecz przecież nie analfabetka, zna wszystkie języki obce, dość biegle ojczysty i gra na wiolonczeli. Koncentracja sił w Zatoce Perskiej, szeptem puszcza oczko odbiornik, gdy dziewczyna się budzi. W jej ciemnym spojrzeniu odbijają się minione zdarzenia. Nie chcesz tego widzieć, nie musisz niczego pamiętać, odwróć ją na brzuch.
Twoja żona powiła trojaczki. W tym wieku, potrząsasz głową, w tym wieku? A może byś ją odwiedził, ile to już lat? Siedem, osiem? Siedem lat, jedenaście miesięcy i sto trzydzieści dwie godziny czterdzieści pięć minut - na tyle skazano twego syna za rozbój na prostej drodze w samo południe. A teraz jego matka rodzi. Dzieworództwo, czy może sztuczne zapłodnienie? Radio nadaje w odcinkach aktualny Rocznik Statystyczny. Po kilku minutach, kiedy kolumny cyfr tracą swą wyrazistość, a do świadomości przedostają się tylko dźwięki, brzmi to jak dziwna muzyka. Dziewczyna gra na wiolonczeli, a jej melodie gną się miłośnie wspomnieniem jej ciała, którym wypełnia wszystkie twe noce. Nie powinieneś tego tolerować, gra zbyt głośno i ktoś mógłby ją usłyszeć.
Kiedyś znudzi cię i wyrzucisz ją przez okno.
Kiedyś znudzi cię i wyrzucisz ją przez okno wprost w ramiona swego kierowcy. On od dawna marzy o tej chwili. Jak wszyscy, śmieje się swym świeżym, dentystyczno-protetycznym uśmiechem. Zdjęcia próbne wypadły znakomicie. Czy da się to zmontować z twoją twarzą? Montażysta poważnie potwierdza i już kina wyświetlają waszą pozorną, a może i rzeczywistą asymetrię. Premierę zaszczyca prezydent z małżonką. Jakaś skaza pojawia się na pierwszej kopii, majaczy niewyraźna sylwetka mężczyzny. Teraz będzie zbliżenie. Intruz ześlizguje się pomiędzy jej piersiami w dół, przez chwilę zatrzymuje się na miękkim podbrzuszu. Podrywasz się z miejsca. W kabinie projekcyjnej grają w karty. Co to ma znaczyć? I znów irchowa ściereczka. I znów wszystko w jak największym porządku. Nauczyłeś się cenić ład, chociaż nie zawsze możesz o tym pamiętać.
Coś musiało zanieczyścić obiektyw, obiektywnie rzecz biorąc, nic się nie stało, tłumaczy operator o podkrążonych oczach i zmierzwionej rudej czuprynie.
Stało się. Podbiegasz do aparatu, szukasz wzrokiem jak sęp. Jest! Na podłodze, poniżej obiektywu siedzi ogłuszony upadkiem człowieczek. Jaki on jest mały! Jaki nieporadny! Niewiele myśląc rozgniatasz go obcasem.
Mucha, tak, jakaś wredna mucha, tłumaczysz i wybiegasz, ale film już się skończył. Prezydent z małżonką odjechali w kierunku swej letniej rezydencji. Zgnębiony wsiadasz do swego samochodu, ale kierowcy także już nie masz. Poprowadzisz tę kupę złomu, myślisz, to w końcu nic trudnego. W samochodzie unosi się woń perfum i ledwie uchwytny zapach kobiety. To ona, znasz ten zapach bardzo dobrze. Gdzie się teraz do cholery podziewa? Dziwka! Ja ci jeszcze pokażę, o, pokazujesz, choć ona tego nie może zobaczyć. Ruszasz z piskiem opon.
W dali rozpryskują się światła, ludzie się śmieją, pachnie zdeptana trawa. Nagle szyba samochodu eksploduje wszystkimi barwami wesołego miasteczka. Jesteś na miejscu - teraz musi nastąpić drugi akt, teraz nie możesz się już wycofać. Za tobą trąbią samochody, skutery, puzony i klaksony. Parkujesz przy krawężniku. Miasto jest wesołe nocą i tupotem wyciskającym zapach z traw. Unosi cię karuzela, twarze zlewają się w jednolicie ludzką smugę, krąg gapiów zamykający twój lot w obłędnej beczce śmierci, narodzin i cierpienia. Lewitujesz w brzasku lunaparkowo-katarynkowych oświeceń, aż - jak to zwykle bywa na wesołych miasteczkach - pękają łańcuchy krzesełka, a ty poprzez krwawy wyłom przelatujesz na zewnątrz zaklętego kręgu. Siła uderzenia zerwała z ciebie ubranie. W porannej prasie jest zdjęcie nagiego mężczyzny. Możesz nim być, ale nie musisz umierać. Twoja śmierć, tak zresztą jak i całe twoje życie nikomu nie są potrzebne. Otrzepujesz utytłane w kurzu ubranie, marynarkę mówiąc ściślej, gdyż pozostałych części garderoby nie potrafisz już odnaleźć i zamykasz się w samochodzie. I znów jesteś bezpieczny, znów czujesz się panem swego losu. Ludzie bawią się na loterii, wszystko się kręci jak karuzela, jak ruletka, jak cholerna ziemia. Zamykasz oczy, nie mogąc znieść świateł i rozpędzonych głosów.
Ewa otwiera drzwi i nie pytając o nic zaprasza cię do środka.
Dziwi cię to? Przecież chciałeś, by tak właśnie to się odbyło. To ważne.
Wchodzisz.
Znów macie po dwadzieścia lat i trzy dni. Urodziła ci syna, który stanie się kiedyś mordercą, kryminalistą, pensjonariuszem zakładów penitencjarnych, a w końcu at last zamorduje cię podczas snu. Poduszką. Twoja teściowa jest szczęśliwa, podarowała Ewie trzy plastikowe lalki. Kochanie, przystaw je do piersi, tylko na próbę. Podczas kolacji tłumaczy zawiłości techniki rodzenia. Obcinasz sobie nożem jedną powiekę. Jak to się mogło stać?
Jak to się mogło stać, czyś pan postradał rozum, lekarz kręci głową z niedowierzaniem. Manipulacje, wyjaśniasz, naśladując gestem sytuację. I jak ja się teraz pokażę ludziom na oczy, biadoli teściowa. Moja córka wzięła sobie męża fujarę. Przez całe życie to pieskie męczyłam się z tym gnojem, twoim ojcem, a teraz nie zaznam spokoju widząc, że i ciebie czeka podobny los. Odpieprz się, to jest mój mąż, broni się Ewa. Dzielna dziewczyna, myślisz i zasypiasz.
Zasypiasz, ale twoje oko wciąż jest na wolności, wciąż przetwarza obrazy w elektryczność i przesyła do twego mózgu. Kiedy się budzisz, zdarzenia zarejestrowane i zapisane w pamięci rozwijają się niczym taśma zbyt luźno zwinięta na szpuli. Kręci ci się w głowie. I tak będzie już do końca twych dni. Na szczęście udaje ci się pozbyć teściowej, a właściwie to ona pozbywa się ciebie, gdy wyjeżdża na Grenlandię, by nadzorować budowę czegoś tam. Znając ją przypuszczasz, iż jest to więzienie dla pingwinów(?) Ona zawsze poświęcała się mglistym ideom.
Ewa gotuje kaszkę, karmi i układa do snu dziecko. I ja myślę, że nie powinna poświęcać tak wiele czasu opiece nad tym bandziorem, ale dziecko dla matki zawsze jest dzieckiem, jak głosi mądrość ludowa. Tak mówią. Więc nie denerwuj się i czekaj spokojnie. Spikerka ogłosiła właśnie warunki ultimatum, to znaczy, że znów zginie wielu młodych chłopców, którzy w tej chwili nie słuchają wiadomości. Islandia odmówiła poparcia Iranowi, północne regiony Boliwii przeprowadzają w związku z tym mobilizację. To musi się szybko zakończyć, prawdopodobnie w ciągu kilku miesięcy zagadka zostanie rozwiązana, ale ludzie będą umierać nadal. I co ty na to, pytają oczy spikerki.
- Co ty na to - powtarza głośno, gdy wślizgujesz się przez szparę w obudowie i podchodzisz ją od tyłu. Ale to już przestaje cię bawić.
Taksówką jedziecie do hotelu. Taksówkarz jest mężem spikerki i prowadzi bardzo ostrożnie. Nie mamy dzieci, mówi jakby chciał ci przypomnieć o twoich ojcowskich obowiązkach. Rozstajesz się z nimi przed bramą studia. Właśnie idą wieczorne wiadomości. Ewa na pewno zuważyła już twoją nieobecność. Nie przejmuj się, całuje go na pożegnanie spikerka, jeszcze się kiedyś spotkamy. Na górze jest teraz Alina i pewnie na ciebie czeka. Nie chcesz jej widzieć, ale jednak...
Ewa siedzi przed telewizorem, zapadając bezmyślnie w sen. Nie powinna tego robić, nie pozwolisz jej na informacyjne samobójstwo. Wybiegasz przed kamerę, ale znów jesteś maleńkim punkcikiem w panoramie miasta i Ewa nie może, lub może nie chce cię dostrzec. Dla kurażu strzelasz w barze setkę. Jeszcze jedną. Jeszcze jedną. Jeszcze jedną. To taki piękny zwyczaj.
Urosłeś. Teraz Ewa unosi głowę i z niedowierzaniem spogląda, jak chwiejnym krokiem przemierzasz studio. Nie jest zdegustowana, choć twój gust ceniła znacznie wyżej. To nie jest kobieta warta twoich zabiegów, myśli. A ty zasiadasz na kolanach tłustej, pachnącej potem i przedtem i w ogóle pachnącej wszystkimi gatunkami perfum, piwa i kiełbasy kobiety. To reflektory - jest cholernie gorąco. Nie wiesz jeszcze, że jej usta należą do prezydenta. Nie wiesz i nie dowiesz się z jaką lubością prezydent zagłębia się w tych koralowych, głębokich ustach. Jak śmiałeś sprofanować jego własność, te usta telewizyjne, ekranowe, świecące! Zróbcie coś do cholery, wrzeszczy telefon na biurku realizatora.
I już majaczy nad tobą dłoń wzniesiona przeciw tobie, w irchę zbrojna. Tak wiele jeszcze chciałeś powiedzieć. Zanim zdążysz podnieść się z podłogi, zanim uniesiesz się, by dostrzec podążający w twoim kierunku z ogromną szybkością obcas, zanim zrozumiesz, że nie zobaczysz się już z Ewą, zanim zdasz sobie sprawę z bezsliności własnej i ogólnej, na ekranie pojawią się słowa. Widzisz jeszcze plecy z byle jak skleconej tektury. Tak wiele nie zdążyło się wydarzyć, tak wiele wydarzyło się poza twoim horyzontem. Ewa przypala papierosa, psy wyją jak zwykle z bólu, kierowca ćwiczy na wiolonczeli etiudy i menuety. Zapadasz się we wnętrznościach machiny, roztapiasz się w jej nieustannym ruchu. Przepraszamy za rozterki.

powrót

Copyright ©2006 Krzysztof Szatrawski.