Krzysztof D. Szatrawski
W gorączce byliśmy razem z Erazmem
Był dzień. Podobny wszystkim przeszłym i wszystkim przyszłym dniom, cholerny fragment czasu, pomyślałem, zamknięty dwoma punktami. Mogło to oznaczać, że widziałem w nim, to znaczy w czasie w ogóle, wówczas widziałem wyłącznie prostą. Ale co to dokładnie oznaczało tego już nie pamiętam. Przeszłość była już tylko resztką zerwanych ze ściennego kalendarza kartek. A dzień mieścił się w pierwszej z wierzchu, pomiędzy awersem i rewersem, wplątany w gąszcz celulozowych tkanek żółknącego w oczach papieru, ukryty w konsystencji tegoż.
Dzisiaj, wygłosiłem na wstępie najkrótszą definicję czasu i przestrzeni, dzisiaj nie mam nic do zrobienia, co powinno mnie raczej cieszyć niż smucić. Wstałem właśnie, jak to się mówi z wyra, to wyrażenie sprawia, że nie odnajduję wobec siebie samego większej litości, niż zasługuję, a to z kolei objaw niekorzystny jest. Spojrzawszy w lustro mogłem nabrać uzasadnionej obawy, iż dla nieznanych przyczyn nie sypiam w pidżamce, lub koszulinie nocnej i szlafmycy, a zgoła nago. Nie pamiętam już, czy nabrałem, natychmiast jednak zauważyłem, że nie jestem sam, za mną stał Erazm, uwaga moja jednak skupiła się na innym zgoła miejscu mego nagiego ciała, ze smutkiem odkrywałem, cal po calu, jak to się zwykle mówi, odkrywałem swój smutek nieuzasadniony, melancholię moją - i Erazma - nieuzasadnioną wobec działalności jakiejkolwiek obowiązkowej możności zaniechania. Takie oto i tym podobne myśli tułały się na tyłach mej świadomości, kiedy w pośpiechu przywdziewałem strój swój codzienny, czyli odzienie przyzwoite. Erazm czynił to samo i wychodziło mu całkiem nieźle.
Czy Erazmowi mogło wychodzić to gorzej niż mnie samemu, skoro był moim cholernym alter ego? Pomijam inne okoliczności, tę zwłaszcza, że gorączka trawiła słowa kwasem trawiennym i temperaturą tak zwaną. Wyszedłem bez płaszcza - to nie miał być rym tak zwany do zwłaszcza - jesienne słońce po prostu, to jeszcze jedno ulubione wyrażonko, po prostu potrafiło jeszcze całkiem nieźle przygrzać. Promyczków ciepełko od razu zabrało się do dzieła, he, he, he, a polegało ono w skrócie na przybiciu do pleców marynarki mej tweedowej, z której tak dumnym jest. I musiałem zawrócić, by pozbyć się tego dumy powodu wełnianego. Zawieszona starannie na wyściełanym wieszaku obejmowała powietrze czułym kształtem ludzkiego korpusu. Marynarka okazała się być alter ego Erazma, który... to już zostało wyjaśnione wcześniej. W tem miejscu powziąłem podejrzenie, tak to się chyba mawia, a więc odwiesiwszy marynarkę zbierałem się by wyjść, lecz nie zdążyłem się zebrać. Wzrok mój padł jak długi na termometr, który leżał na stoliku, stolik był krótki, termometr długi i szklany, co niczego konstruktywnego nie wnosi. Wtem powziąłem podejrzenie, czy aby gorąco jesienne spływające z nieba wiązkami fotonowymi nie wiąże się z gorączką i może nie powinienem zacietrzewiać się na zapas, za pas jednak nogi wziąłem, na szczęście nie umożliwiło to opuszczenia. Zanim opuściłem lokal:
Cześć, rzuciłem na odchodnym, a pusty rękaw marynarki mej uniósł się w pożegnalnym geście. Zdradził się, he, he, hegemon garderoby powszedniej i odświętnej, zdradził ze swą elegancją i nonszalancją i swym duchem, osobowością, czy jak tam to nazywają. Gdy zbiegałem z pięterka, czułem się lżejszym niż myśl, młodszym niż światło drżące pomiędzy liśćmi.
Nie pamiętam czy Erazm zbiegał z równie lekką duszą.
Ratuszowy zegar oddzwonił trzy kwadranse na... mniejsza zresztą o czas, aby dojrzeć położenie wskazówek, Erazm musiałby wysoko unieść głowę, znacznie wyżej niż nosił ją zazwyczaj, choć przecież to zazwyczaj nie było wcale niskie, może zresztą było tylko jedno uderzenie, byłoby więc kwadrans na... a echo mogło pomnożyć je fałszując przy tym to, co ponoć obiektywne i odeń niezależne, wymijając zręcznie pojawiające się zewsząd odbicia, wyrwy w chodniku i fałdy udrapowanej w rzeczywistość - zabawne słowo - materii, rozumiejąc, iż czas w takich miejscach jest tylko subtelnym ornamentem, dodatkiem do nie zakażonego pośpiechem rytmu jasnych elewacji i czerwonej głębi tonących w koronach starych drzew dachów, szedłem więc razem z Erazmem. Erazm jest pisarzem, a więc człowiekiem piszącym i to wyłącznie książki, nawiasem myśląc, wątpię, czy napisał on kiedykolwiek choć jedno słowo, które nie byłoby kolejnym słowem jednej z jego powieści - wobec konieczności napisania czegoś nieliterackiego Erazm okazywał się analfabetą - ale to nie jest problem... Erazm uśmiecha się z wyższością, wie, że nie rozpozna go nikt na ulicy, wie, że nikt nie przeczytał żadnej z siedmiuset osiemdziesięciu czterech jego powieści i to mogłoby Erazma zniechęcić, to mogłoby go przygnębiać, ale on się nie daje tak łatwo, jak sam kiedyś powiedział. Idziemy więc, a raczej idę razem z Erazmem, chociaż on właściwie mnie w ogóle nie interesuje.
Nie zastanawiając się nad przyczynami, okolicznościami, ani skutkami swej decyzji, nie zamierzałem tego dnia dokonać żadnego ważnego odkrycia, nie zamierzałem w ogóle dokonać niczego, a szczególnie tego, co mogłoby wymagać jakiegokolwiek wysiłku. Gorączka roztapiała asfalt chodnika i nie chcąc pozostawiać zbyt głębokich śladów musiałem poruszać się wciąż do przodu. Sytuacja skądinąd znana.
Spacer! O ile spacerem można nazwać nieskończone powielanie kombinacji, tych kilku zaledwie możliwych kombinacji w jakich przemierzałem te same uliczki, jedynym z sytuacji wyjściem było wyjście na spacer!
Przy okazji wyprowadziłem Erazma.
Erazm natychmiast przystąpił do wyczerpywania możliwości zestawiania różnych mniej lub bardziej sensownych zdań, zwanych narracją, dokonując tego w sposób zachwycająco naturalny. Tworzył. Pozwalało mu to na bezkolizyjne istnienie w sieci czasu i miejsc, w sieci przez której grube oczka przenikać mogą myśli, a nawet słowa, ale nic ponadto, czyż to zresztą mało? Nasz spacer przypominał łamigłówkę, zadanie logiczne, które posiada nieograniczoną ilość rozwiązań, a Erazm potrafił przetworzyć w tak zwaną literaturę ów labirynt wymuskanych kamieniczek, chodników i wybrukowanych kocimi łbami dobrych chęci uliczek. Prowadził mnie za rękę, a od czasu do czasu - o ile czas nie jest zawsze tylko jednym i tym samym - owiewał nas zapach piekarni, opadało niosące się w stokrotnym powtórzeniu echa postukiwanie w stolarskim warsztacie, lub przeszywał nas, ale częściej Erazma wzrok sennego przechodnia, który zdawał się pytać: DLACZEGO, DLACZEGO, albo: PO CO TY ŻYJESZ, PO CO? Prawdopodobnie gniewały go owe spojrzenia, przecież wszyscy byli podobni doń, jak schwytani w lustrze syjamscy bracia, przemierzali w tę i z powrotem uliczki - jak on bez celu i jak on bez przyczyny. Tylko światło drżało wśród listowia, zaplątane i radosne zarazem jakąś dziwnie nachalną radością, radością orgiastyczno-onanistyczną, radością reprodukującą się bezustannie, jakby od tego uwięzienia w he, he, he, listowiu zależało wszelkie istnienie. Erazm zapisał: Drzewa, kamieniczki, czas, mieszkańcy, bijące od piekarni ciepło, ratuszowy zegar i opierający się o balustradę mostu, plujący do wody listonosz, wszyscy którzy stali się wyznawcami świętej i nieśmiertelnej obojętności trwania i wszystko co ich dotyczyło, nawet ja sam, wszystko to zostało poświęcone nadrzędnej mej misji - imitacji imitacji istnienia, które też pewnie jest czegoś tam imitacją.
Brawo Erazmie! Erazm nic nie mówi, uśmiecha się z ustami pełnymi wątpliwości, a one, te niewinne kuleczki zwątpienia wymykają się jego zaborczym wargom i rozbiegają się podskakując po nierównym o tej porze roku trotuarze.
Skąd biorą się wątpliwości Erazma
Poza tym, że więzi wciąż w ustach garść szklanych kuleczek, Erazm nie ma wątpliwości. Szkło pozwala mu zapomnieć o tęsknocie za domem, albo zachować równowagę chemiczną, a właściwie to on sam nie wie w jaki sposób szklane kuleczki znalazły się w jego ustach. Jego uwagę absorbuje całkowicie mieszkanie, nie potrafi zapomnieć o jego magicznym cieple, chwilami zdaje mu się, iż jest zaledwie jego częścią, przypadkowo ruchomym elementem wnętrza, ale nie potrafi już zawrócić i nie zamierza burzyć ustalonego porządku, zbyt wiele kombinacji musiałby powtórzyć, by znaleźć się w punkcie wyjścia. W jego domu unosi się teraz ciemna atmosfera śmierci.
Spoglądam na lekkie stopy Erazma, igrające pod nimi światło, rozbłyski migotliwe i cienie przypływające z niewiadomych głębin, pod drzewami układa się mozaika podobna pokrytym spojrzeniami witraży posadzkom gotyckich świątyń, kroki ratuszowego kuranta skradają się za nim wąskimi uliczkami, przebiegają pełne ruchu skwery, labirynt światła i milczenia. Drogą bez celu pełznie zmysłowa woń pieczonego chleba i szelest przechodzących nią kobiecych nóg. Erazm wsłuchuje się właśnie w młodą parę dziewczęcych nóg, spogląda za nimi wzrokiem tęsknym i przez chwilę zdaje mu się, że nie ma już wątpliwości. Ale nogi odchodzą coraz dalej, znikają na chwilę za zakrętem, pojawiają się i znikają ostatecznie, znika wreszcie i echo, a obok wątpliwości nękających Erazma pojawia się jeszcze jedno zwątpienie: Erazm traci wiarę w swych wątpliwości charakter konieczny, w obiektywne ich istnienie.
Obiektywny może być tylko obiektyw, mówi z niewymuszonym uśmiechem stojący w drzwiach własnego zakładu fotograf Hans Elblatt, zwłaszcza jeżeli będzie to mój obiektyw, wszystko inne jest per se subiektywne. To bzdury, krzyczy pan Pasman z drzwi swej pasmanterii, u mnie subiekt nie ma nic do powiedzenia! Erazm odchodzi krokiem śpiesznym, choć wciąż jeszcze kulturalnym. Panie Odjazd, panie Eraźmie, niech pan poczeka, wołają pogodzeni przez moment adwersarze, pogodzeni jak to zwykle bywa tylko po to by zapewnić sobie, a raczej swej kłótni audytorium. Ale Erazm nie ma ochoty rozsądzać wiecznego i nie dającego się rozwikłać sporu, przyśpiesza więc kroku nie dbając już nawet o pozory. Wszystko to pozór, gra i zabawa, dyszy ciężko Erazm, a ja drepcę za nim i ledwie mogę nadążyć, chociaż to on jest zależny ode mnie, a nie jak to mówią odwrotnie. Czy Erazm dostrzegł pasek skórzany, który w niewiadomym celu trzymał w dłoni pan Pasman?
Tak, tak, kiwa głową Erazm i zwalnia kroku, skórzyna jak to skórzyna, wyświechtana, bez sprzączki, cóż to za pasek, to co najwyżej pasek skóry. Ale pasek pana Pasmana przypomina mu o jego zadawnionej wątpliwości, wątpliwości niejako pierwszej i choć natychmiast przepędza tę pamięć, jest to bowiem w jego intelektualnym wewnątrz obszar zastrzeżony, jest to innemi słowy temat tabu w jego monologu (oczywiście wewnętrznym), choć wolałby myśleć o czymkolwiek, o każdej wstydliwej sprawie i sprawce, lub nawet nie myśleć o niczym, byle tylko owa pierwsza, dziewicza wątpliwość pozostała w ciemności, nie potrafi odciąć się od niej, nie może nie myśleć o swoim cholernym pisarstwie, o wszystkich ukończonych i nieukończonych powieściach, tak, tak to się zazwyczaj określa, książkach, które zanim jeszcze stały się książkami, już zalegają tak zwane szuflady i nigdy nie powędrują pod poetycko-blaszane strzechy, pasek przypomina mu więc o brzytwie i to nie o jakiejś tam brzytwie, ale o wyostrzonej, gotowej do ciosu brzytwie imć Ockhama. Ale zdecydowane kroki unoszą Erazma coraz dalej i powoli problem brzytwy traci swą ostrość, nawet jeżeli już została ona naostrzona na pasku pana Pasmana. Zmęczenie i gorączka każą mu wciąż iść, iść wciąż przed siebie w poszukiwaniu siebie i swego marszu. Czasami zdarzają się dziwne rzeczy i one pozwalają mu odpowiadać na pytania, których nie potrafił zadać.
Kim jest Erazm
Krzyk, który go zbudził ze snu, który ze zgrzytem przekręcił klucz i otworzył dzień. Właśnie go znaleziono. Przewieszony przez zaciągniętą ostatecznie pętlę, przewieszony przez sznur jak bielizna sąsiad spoglądał z wysokości swej dobrowolnej śmierci, nie jest ważne, czy znał tego człowieka, czy łączyły ich więzy przyjaźni, zażyłość sąsiedzka, rozmiłowana w sobie nienawiść, chłodna może znajomość, czy kult obojętności, oto pozostałość po żywym człowieku spoglądała nań z góry wzrokiem straszliwym i przezabawnym zarazem i w tej chwili tylko ten wzrok się liczył. Wiele innych spraw Erazm odkłada do szufladki z napisem: NIEWAŻNE.
Dwie umorusane od dzieciństwa matrony, baby wiejskie tak zwane, które z zapałem sprzedają pomidory i cebulę po cenach skalkulowanych z szarymi plamami brudu na ich opuchłych łapach, gdyż dłońmi to coś trudno byłoby nazwać, spojrzawszy nań milkną przestraszone. Erazm przechodzi nie zwracając na nie uwagi. Było to spostrzeżenie nieistotne, reasumuje.
Sąsiad kołysał się ruchem naturalnie równomiernym. Jak matematyczne wahadło, zamyśliła się tęga gospodyni. Możliwe, że nie była to gospodyni, lecz nauczycielka wypełniających kamienicę dzieci. Dzieci tymczasem produkowały hałas, lub zamknięte w kozie, wylegiwały się na pulpitach. Kartka biała jak fartuch stojącego bezczynnie za ladą pustego sklepiku piekarza, biały skrawek myśli pozostał rzucony obrzmiałą dłonią na nocnym stoliku, pomiędzy popielniczką i pustą szklanką z resztką fusów na dnie i na brzegach. Czy odchodzący pragnął jeszcze coś wyjaśnić, może wytłumaczyć przed resztą świata - resztą, która wobec jego śmierci przemieniła się, awansowała na sędziego jego wolnych czynów - odkryć tajemnicę, może motywy dokonanego na sobie morderstwa. I znów daleko przed Erazmem majaczy fronton budynku. Właśnie podjechał samochód z kostnicy, otwierają się drzwi. Jak trudno zbłądzić. Ludzie w szarych fartuchach wynoszą otulone prześcieradłem ciało. Erazm dostrzega, że znakomicie czują się w swej roli, odwraca wzrok i przyśpiesza, skręca w pierwszą przecznicę, później jeszcze raz, teraz może, czy nawet powinien zwolnić, szybki marsz nie zatopi nachodzących go zewsząad pytań, najwyżej szybciej znajdzie się z powrotem przed domem, może nawet wcześniej, nim smochód-trupiarnia zdąży odjechać. Biały karteluszek - porzucony, albo artystycznie, z pietyzmem ułożony fragment ostatniej scenografii - list do potomnych. Nikt poza mną, myśli Erazm, nie dostrzegł przesłania, potomni nie zawsze dość przytomni; Erazm czuje się usprawiedliwiony, czy nie miał prawa zgnieść w dłoni świstka należących do odchodzącego myśli i wymknąć się z domu, przy drzwiach cisnęli się sąsiedzi.
Muchy zakreślały brzęczące kręgi, cyrkiel opierał się na ciele nieboszczyka, a one przytrzymując się grawitacji leciały wciąż przed siebie, nie oddalając się przezornie od niespodziewanej atrakcji.
Dłoń sięgnęła do kieszeni, Erazm przystanął i zamarł przez chwilę w bezruchu nieprzytomnym, czytał:
Żyłem życiem innych ludzi, zdawało mi się, że jestem do nich choć trochę podobny, teraz odkryłem, że jest to świat urojony, a ich życie niedostępne, lub nieistotne, okazało się, że żyłem tak, jakby nic nie istniało, jakbym i ja nie istniał, więc położyłem temu kres. Może gdy popadnę już w niebyt, nieistnienie okaże się bardziej istotne.
Tego właśnie Erazm się spodziewał, ale gdy już pełen zadowolenia zamierzał złożyć kartkę, zauważył, iż było na niej napisane coś zupełnie innego:
O kurcze jaki jestem zmęczony, jeszcze wczoraj żyłem, a dziś tylko wiszę, może nawet już leżę pod nożem, pod młotkiem byłem wczoraj, kiedy będziesz to czytał mój nieznany przyjacielu, wszystko stanie się przeszłością, a twoja przyszłość i twoje wszystko zupełnie mnie nie interesują, kiedy więc twoje oczy przesuną się po moich literkach, wiedz, że zagrałem ci na nosie. Na odchodnym!
Erazm zgniótł kartkę i poczuł nagle o-kurcze-jaki-jestem-zmęczony i siłą ostatnią powstrzymywał łzy, ale nie były to łzy wzruszenia. Wisielec był dotychczas człowiekiem i mieszkał na tym samym piętrze, później zrezygnował z tego czym był, przez co stał się tym, czym jest w chwili obecnej i tylko to pozostawało faktem. Logiczne i niewątpliwe.
Perspektywa poruszyła się niespokojnie, niepokój rósł, a ona stopniowo, nie zważając na okoliczności rozszerzała się, rozwierała - wbrew nieczystym myślom, zjawiska tego nie chciał z niczym porównywać - a on szedł. Próbował jeszcze przywołać odczytane przed chwilą słowa, przypomnieć sobie wszystkie litery, odtworzyć zapis najdokładniej, jakby był on kluczem do świata, jedynym sposobem zrozumienia sensu jego istnienia, celu własnej wędrówki i całego tego cholerstwa, które usiłuje zrozumieć nie szczędząc czasu ni sił w banalnie naiwnym przekonaniu o jego istnieniu.
Przy łóżku rozkładały się kartki nie doczytanych ksiąg, horyzonty martwego świata. Ciepłem bezsennych nocy promieniowała nie uładzona wciąż pościel. Oczy sąsiada nie spoglądały, nie widziały, lecz wpatrywały się, jego zmęczone odczytywaniem ukrytych pośród słów znaczeń oczy wpatrywały się nie wprost i nie na ukos, lecz jakby ogarniając wszelką przestrzeń, przenikały zaciekawione postaci, ściany i przedpołudniowy stan podgorączkowy.
Erazm wie, zrozumiał, że musi uciec. Może już wtedy podjął myśl o wycofaniu się, o ratowaniu włsnej skóry. Tak, wybawienie z tego miasta-labiryntu, ucieczka od próżni, od skórzanego paska i minimalnego obiektywizmu, ucieczka od gorączki prześladującej go wraz ze mną, a może i ucieczka ode mnie - w końcu wcale nie musi mu odpowiadać moja ciągła obecność. Lekarz, którego sprowadzono z etanolowych obłoków hipokratejskiej religii spisał akt zejścia, wprawnym ruchem ujął narzędzia, pod ręką znalazła się akurat brzytwa, aby absolutnie ostrym prawem medycyny ciachnąć ostatnią nić wiążącą nieboszczyka z przeszłym życiem - był to solidny skórzany pasek - a gdy trup z miękkim tąpnięciem sięgnął podłogi, wydał z siebie zwyczajne w tych okolicznościach czknięcie i wyszedł.
To, co nie było nigdy fortepianem, ani żadnym innym instrumentem muzycznym, legło na tym, co brukiem trudno zwać i prześwietlało wejrzeniem straszliwym wydeptane deski - zapis minionego życia. Sczerniałe paznokcie zamykały się w białym wnętrzu dłoni.
Kroki zagrały pożegnałnym werblem i zaskrzypiały schody, jak zwykle nie naoliwione.
Gospodyni nuciła cicho przykrywając prześcieradłem nieżywą materię sąsiada.
Erazm odjeżdża
Erazm powoli dojrzewa. Czy gdyby dojrzał na czas, wyjechałby ostatnim pociągiem, czy gdyby wyjechał wieczornym pociągiem, przywoływałby ów dzień dość często, by nie zatraciła się jego realność, może po latach, kiedy przeminie jakaś część Erazma, przeminie także zapach tego wiatru, może nie będzie mógł oddzielić pamięci od snu, a światło poruszające się w ledwie dostrzegalnych powiewach, w nerwowych cieniach liści stałoby się rodzajem prywatnej Erazma mitologii, czy zostało to już postanowione?
Tego dnia, dzisiaj, jak mu to zasugerowałem na wstępie naszej przygody, dzisiaj właśnie uświadomił sobie potrzebę, uzmysłowił ostatecznie konieczność jakiej bądź zmiany, przemiany niekoniecznie wewnętrznej, lecz choćby pozornej metamorfozy słownika, rozkładu dnia, czy jak mu tam, stylu życia, a było w tym pragnieniu coś z zemsty na przeszłości, na obcym człowieku, którego istnienie z tak wielką boleścią w sobie podejrzewał. Gdybym spowodował zmianę, gdyby Erazm mógł znaleźć się na moim miejscu, tak, tego właśnie pragnie, ale na szczęście nie zdaje sobie z tego do końca sprawy, nie zdąży, za późno na takie roszady - jego żywot przaśny zastygł, przeterminował się Erazm i postarzał w swej niedokończoności, teraz czekają go wyłącznie pozorne przyszłości, wyjedzie na przykład pierwszym pociągiem i nie zada sobie trudu zbadania kierunku, w którym podąża.
Erazm odjeżdża. Odjeżdża i nie wie, że ilekroć pomyśli o dniu w którym postanowił opuścić swe samotne strony, obleje go fala ognia i ciemności. Utracił już przejrzystość oddechu, a serce usiłujące wydrzeć się spomiędzy żeber nie świadczy najlepiej o jego, Erazma wierze w siebie. Erazm słyszy postukiwanie kół na szynach i gwizd rozjuszonej swą opętańczą władzą lokomotywy. Każda minuta, każdy kilometr, myśl, zmiana krajobrazu, wszystko to napinało w nim nie znaną wcześniej, nie doświadczoną strunę. Jej głos wznosił się wciąż wyżej, przemierzył już wszystkie rejestry, dotarł prawie do granicy słyszalności i wciąż dobywał się lekko, i zdało się, że nie będzie końca jego wspinaczce. Erazm czuje oplatające go więzy, czuje jak wiążąca go z pozostawionym w niejasnej przeszłości człowiekiem tożsamość rozciąga się gumowo, cieniej wciąż i cieniej. Może zamknąć oczy. I Erazm zamyka oczy, zaciska powieki marszcząc swą twarz i mnąc w oczekiwaniu na cios zerwanej struny, ale strach, a może ból pociętego więzami ciała przypominają o bezwzględnych warunkach, które sam sobie postawił, powracają rozbiegane pomiędzy liśćmi kasztanowca światła i opuchnięte palce sąsiada, zapach pieczywa i pajęczyna rozpiętych nad ulicami dźwięków. Koła wybijają stalowy rytm, a pająk czai się, drży sieć, czas, ów niezrozumiały bóg dzierżący nad nim władzę od dnia poczęcia, gotuje mu zestaw zagadek w zalakowanej kopercie przemijania. Już może odpowiadać. Zna odpowiedź na pierwsze pytanie, wie, co najgorszego może przydarzyć się człowiekowi.
Przyszłość, mówi Erazm i dostrzega, iż taki właśnie tytuł nosi szara koperta.
Szyba wagonu odbija jego twarz z nieregularną częstotliwością, reguła jest prosta: ciemno za szybą, odbicie staje się jaśniejsze. Erazm wpatruje się w szybę i widzi postrzępioną, rozmigotaną twarz. Przyszłość obejdzie się z nim bezceremonialnie. Otrzyma swój los jak gorzką pigułkę, a przy tym będzie to los jak najzupełniej - tak też czasami się mawia - na niby. Jak zabawa dziecinna los, jak zabawka Erazm, oj doloż Eraźmia dolo. A w głowie Eraźmiej wciąż tłuką się sterowane z bezwzględnie względnym przeznaczeniem myśli, i to właśnie wydaje mu się najgorsze, a przecież jest to jego własny, niepowtarzalny bez ingerencji kogoś zwanego czytelnikiem los; gdyby miał osiągnąć więcej rozkoszy, to przeznaczenie niewątpliwie ofiarowałoby mu tę nadwyżkę.
Bierz i rozkoszuj się nią do woli.
I to właśnie jest najgorsze. Odbicie drży za szkłem w chłodnej wieczornej poświacie. Spod brwi spoglądają wyblakłe, jałowe oczy przeszłości, oczy pozbawiane przez przyszłość wszystkiego, czego można pozbawić ludzkie receptory wzroku, nawet łez i zapomnienia.
Mijający dzień oznaczał dlań początek długiej drogi. Podobnie rzecz miała się z wieloma innymi ludźmi, z ogromną rzeszą identycznych z nim przechodniów. Ich oczy również łzawiły gdy wiatr przysypał je piaskiem, a później z ciemną obojętnością, lekceważąco spoglądały wokół. W szpitalu rodzili się jego mali rówieśnicy, w szkołach rozdawano świadectwa niedojrzałości, dziewice zażywały kąpieli, łakomych spojrzeń starców i niedoświadczenia młodzieńców, aż przestawały być dziewicami. Jeszcze raz ziemski glob zwrócił się tą akurat stroną w kierunku najbliższej gwiazdy i jeszcze raz miało miejsce zjawisko określane mianem dnia.
Właściwie nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Erazm nie potrafił nawet określić daty, którą dzień ten powszechnie oznaczano. Pociąg gwizdnął wesoło i wyjąc z dziką radością na zwrotnicach, wstrząsany dreszczem zgrzytliwego tarcia hamulców, wpadł całą masą rozpędzonego żelastwa na stację. Guma przestała się rozciągać, gdy cielsko potwornej w swej nostalgicznej doskonałości, otoczonej zapachem smaru gąsienicy znieruchomiało w koleinie pomiędzy peronami.
Erazm nie jest człowiekiem naiwnym, ani kapryśnym, nie oczekuje niczego i niczemu nie dziwi się ponad miarę. Dość łatwo potrafi zadomowić się w obcych krainach, w krótkim czasie będzie umiał zapuścić korzenie w nowym, coraz nowszym życiu.
Kiedy postawi stopę na peronie odległego świata, znajdzie się po drugiej stronie Rubikonu, ale nikt nie zauważy tej chwili, nikt nie dostrzeże zmian dokonujących się w życiu Erazma; dzieci wciąż będą wznosiły ku ustom duże porcje bakaliowych lodów, a ich różowe języki opowiedzą znów o niezrozumiałym jutrze i jeszcze bardziej abstrakcyjnym pojutrze.
Powrót
Erazm wie, że nie istnieje żaden jutrzejszy dzień. Dzień jest zawsze ten sam, dzisiejszy, teraźniejszy, aktualny, powtarzają jego stopy gdy pokonuje wzniesienie.
Nawet gdybym wyjechał, krzyczy Erazm, gdybym nawet uciekł od wszystkich miasteczek, miast i metropolii z ich wszystkimi ratuszowymi zegarami, nie objawiłoby się żadne inne jutro, jak tylko to, które jest już dziś.
Przez wypełnione łzami oczy przeciskały się obrazy miasta, wpełzały do jego myśli chłodne obrazy ulic, dostrzegał jeszcze zarys ratuszowej wieży z zegarem, domyślał się głosów ostatnich przechodniów, trzaśnięć zamykanych okien i drzwi.
Erazm idzie wciąż swym miarowym krokiem, tak jakby marsz ten był jego ostatnią ucieczką, wciąż przemierza ulice miasta w poszukiwaniu zapachu pieczonych bochnów chleba i postukiwania stolarskiego młotka, idzie, a w tym czasie zmieniają się pory roku, znów jest jesień, a liście przepuszczają okruchy księżycowej poświaty, która tańczy w takt wietrznej muzyki i przemienia sens słów odczytanych ze zmiętej gazety, później gazeta odpływa, odlatuje jakby była szarym ptakiem, a wszystko dzieje się w tym samym miejscu i czasie. I nie wie Erazm, że jest gdzieś człowiek, który wiąże go swym istnieniem, że wypatruję go w ciemności, lękając się zapalić światła, by nie uronić jego cienia, mógłby przecież przemknąć przypadkiem, przez zapomnienie.
Taka jest natura naszego chaosu, powiedziałby zapewne, gdyby mógł odczytać roztarte na kartce zdania.
Echo igra z kurantowym śpiewem, kłamie i fałszuje zegarowe melodie. Która może być godzina...
Zawracaj Erazmie, zawracaj!
I Erazm zawraca. Przebiega przez park nie zauważając zmęczenia. Uliczki nabrzmiewają echem jego kroków, ale i echo pozostaje w tyle i ginie pośród głuchych murów. Podwórze otwiera się jak port, spokojne i niezmienione. Wbiega po schodach. Trwa to kilka sekund i już zatrzymuje się przed drzwiami naszego, a może raczej mojego mieszkania.
Nie powinieneś się wahać, przecież dziś jest ostatni dzień, ostatni dzień roku, ostatnia godzina, ostatnia chwila i szansa powrotu.
Erazm przyciska klamkę.
Marynarka zawieszona na wprost od drzwi uniosła prawy rękaw w geście powitania. Otula go swym ciężkim wełnianym ciepłem i Erazm nie czuje już zimna. Termometr toczy się po stole. Więc znów jesteśmy razem. Szkło rozpryskuje się na podłodze, a rtęć toczy się w drobnych kuleczkach wzdłuż desek.
Za chwilę zadzwoni budzik. Będzie dzień.
powrót
Copyright ©2006 Krzysztof Szatrawski.
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |