Krzysztof D. Szatrawski
Replika wszelkich zdarzeń
W szelkie zdarzenia istnieją poza codziennością i to czyni je wielkimi, świętymi, lub przeklętymi. Nie musimy śpieszyć się ponad miarę - każdego z nas bowiem dosięgną. Co jednak jest miarą, a co bezmiarem? Stukot kół rozpędzonego pociągu, w którym przemierzamy jeszcze jedną doczesność, cichy pomruk kuli doczesność ową rozszczepiającej i mknącej w dal ze świstem radosnym? Tylko negacja przybliża do prawdy, lecz prawda okazuje się zwykle czymś tak niemożliwym, że fałsz cieszy ją samą.
Powtórzenia
Miejsce: dworzec główny (i jedyny) w pewnym mieście niewielkim.
Bohater: R.W. znany jako przyjaciel Fausta.
Pozostałe osoby dramatu, uśmiechnięte głupawo i konwencjonalnie ukrywają się gdzieś w tle. Tło mieni się metafizyką prostopadłościennych brył, imitacjami marmuru i zakurzoną perspektywą wielkich okien.
Wagner: Kiedyż więc odjedzie następny pociąg, niech mi będzie wolno spytać. Sugeruje przy tym wyraźnie i zupełnie świadomie, iż zdanie owo jest wielce znaczącą kontynuacją czegoś, co zdarzyło się wcześniej.
Jego przyjaciel Faust ma to już poza sobą, tasuje właśnie mefistofelesowym sposobem talię wyświechtanych kart podbijając w ciemno stawkę.
Faust (zza sceny): Znałem niegdyś młodzieńca imieniem Ryszard. Jego życie upływało wśród niepokoju i trwogi. Jadowite owoce otaczającego Ryszarda świata zatruwały jego myśli, pozbawiały czucia zmysły. Błąkał się więc pomiędzy ciemnością i bólem, lecz wierzył w ład, w czystość i celowość każdego istnienia, a to pozwalało mu trwać w spokoju w samym środku zdarzeń. Ale pewnego dnia nie stało już krwi i strachu, ustały rozboje i gwałty, pewnego dnia jego wiara stała się zbyteczną naroślą. I oto młodzieniec ów począł tworzyć mitologie...
Głos, który mógłby (choć nie musi) należeć do Mefistofelesa: I oto spokój okazał się straszniejszym od wszelkiej trwogi.
Wagner sięga do ukrytej pod połą surduta kieszonki, spogląda na przycumowany do kamizelki zegar grający skoczne polki i galopy do chwili zatrzaśnięcia koperty złoconej, z kpiną przelicza różnicę czasu z tym na zegarze dworcowym wskazanym i w jednej chwili starzeje się o sto pięćdziesiąt lat. Jego surdut surrealistycznie wzrusza ramionami. Dziewczyna z kasy uśmiecha się wcale serdecznie, może nawet złośliwie. Kątem oka Wagner dostrzega, iż aktorzy, którym w półtorawiekowym bezruchu ścierpły członki, poruszają się i tło ożywa, i już po chwili okazuje się, że jest w nim wiele obrazów, dla których tłem może być tylko on, starzejący się w okamgnieniu Wagner. Jest to w końcu czymś zupełnie naturalnym, wzrusza ramionami jeden z wielu.
Jeden z wielu (wzruszająco zaniepokojony i niepewny jeszcze swej uogólnionej kondycji): Mhrrrm!
Faust: Otóż właśnie! (Pochyla się ku uwiązanej do swego psa pani). Rzecz jasna dotyczy t o Wagnera.
Wagner, który nie znosi obcych psów, snów i obcej obecności w jakiejkolwiek innej postaci, przemierza w tę i z powrotem główną halę głównego dworca. Bezstronny obserwator mógłby na stronie podjąć podejrzenia jakoweś, podejmowanie i podglądanie wszak najlepiej świadczą o bezstronności tegoż, lecz to również nie interesuje Wagnera, gambit to sztuka, w której nie potrafił nigdy zasmakować.
Cóż zatem interesuje Wagnera?
Podnoszenie kurtyny
Przygotowania trwały od świtu. Rynek okalały rusztowania trybun. Małe miasteczko o wdzięcznej nazwie Europa wstrzymywało oddech, mieszkańcy gubili się w gąszczu sprzecznych nadziei i przewidywań, nasłuchując dobiegających zza horyzontu odgłosów trwali w niepewności, a niektórym zdawało się, że słyszeli kroki zbliżających się, zapowiadanych na jutrzejszy dzień zmian, ale to tylko echa dalekich głosów, dzwony i psy nieznanych stron sięgały ich wysilonych zmysłów, i ulatywały w przestrzeń rozpierającą się ponad dachami. Burmistrz, który samym swym istnieniem, samym tylko faktem bycia burmistrzem właśnie, przydawał życiu kilkutysięcznego miasteczka coś z blasku metropolii i coś z wytęsknionej doniosłości tradycyjnego porządku zarazem, spoglądał w stojące przed nim wielkie lustro, a może było wręcz odwrotnie i to lustro nań spoglądało (?) i wygłaszał ów szermierz słowa raz po raz okolicznościowe mowy powitalne, pochwalne, pożegnalne i mowy tylko okolicznościowe, takie, które nikogo nie witają, nie żegnają i nie dotyczą, a błyszcząca garda retoryki osłaniała jego tyrady przed ciosami zwątpienia i logiki.
Był piątek, dziewiąta rano, mogła być także jedenasta, tak jednak, czy inaczej, do zapowiedzianych zmian pozostawało jeszcze kilkanaście godzin, a każda z nich była pełnowartościową, sześćdziesięciominutową godziną. Głos głowy miasta pokrywał się coraz grubszą warstwą nalotu przypominającego osadzające się na ściankach każdego biurowego czajnika zmęczenie wodne, zwane popularnie kamieniem; lustro zachodziło parą, połyskiwała kropelkami śliny wyseplenionej w związku z mającą za owe kilkanaście godzin nastąpić przyszłością i odbijało się we wszystkim zgodnie ze swą naturą i jak przystało na solidne kryształowe zwierciadło. Burmistrz?
Tak, ten stary (ale jary, jak mówią) łysol imieniem Alfred znał naturę solidnych kryształowych zwierciadeł, wiedział, że zwierciadła takie mogą odbijać się we wszystkim, co znajdzie się przed nimi, nawet w przedmiotach tak przeźroczystych jak liczby urojone. I radował się swą wiedzą, sycił się tym jasnym uczuciem, ową świadomością gwieździstą, której zaznać mógł tylko przedmiot odbijający to zaiste drogocenne ciało.
Stoję przed burmistrzem Europy, starym (ale jarym, jak mówią) łysolem imieniem Alfred, oto odbijam się w nim, radowało się chłodne oblicze, a jego kryształowe brzegi przełamywały przestrzeń z niezmienną powagą i konsekwencją. Pod drzwiami gabinetu ukazał się biały prostokąt. Cokolwiek to było, należało już do Alfreda, w zamku bowiem tkwił klucz, a drzwi były zamknięte. Burmistrz nie spuszczając oczu z lustra i nie przerywając tyrady, przysunął ku sobie czubkiem buta owo coś, uniósł w dwu przejętych nagłym drżeniem palcach i rozerwał. Ze środka wysunął się raport oddanej mu blond sekretarki, raport sporządzony fioletowym atramentem w tonie tryumfalnym i zgodny z rzeczywistością, rzecz jasna. Odgłosy pól bitewnych towarzyszące temu zajęciu przypominały Alfredowi, iż delegacje mieszkańców obywateli Europy od dłuższego już czasu podejmują próby sforsowania drzwi ratusza, wszystko jednak wskazywało na to, że wciąż nie mogą się przedrzeć. Mimo krzepiącego w swej wymowie raportu burmistrz zasępił się. Zmiany stawały się coraz bardziej nieuniknione.
Doktor Honorius Causalis odłożył słuchawkę. Przez dłuższą chwilę wzrok jego uzbrojony w parę zeissowskich okularów błądził po labiryncie różowej ściany pokrytej w dziewięćdziesięciu sześciu koma trzy procentach dyplomami, zdjęciami najbliższych, tych zwykle bywa najwięcej oraz wykonanymi przez miejscowego fotografa, albo też wyciętymi z fachowych czasopism zdjęciami nagich topielic.
Causalis rozmyślał. W słuchawce tylko raz zabrzmiały słowa wiążące krtań z wodą, wiele natomiast było niejasnych aluzji do wydarzeń przyszłych. Nie mogło też być sprawą przypadku, iż sekretarka była blondynką. Wspierając się znieruchomiałymi na papierze, nieruchomymi z natury i martwymi z wyboru ciałami usiłował odnaleźć związek pomiędzy zmęczeniem wodnym, a ponętnym kolorem włosów sekretarki. Woda przepływała cicho i nieodwracalnie.
Medycyna sądowa zna takie przypadki, rozmyślał H.C., sporządzając błyskawiczne streszczenie telefonicznego monologu. Spojrzał na zegar, lecz czas poruszał się nieprzerwanie i doktor Causalis w żaden sposób nie potrafił określić właściwej godziny. Ten fakt również odnotował na marginesie protokółu, aby wszystko przebiegało zgodnie z regułami gry naukowej i jeszcze raz spojrzał na zegar, ale nic się nie zmieniło, czas płynął w kierunku jutra nieprzejednany w swym biegu. Doktor Honorius, który od czasu do czasu bywa Faustem, uśmiechnął się do swych myśli. Jutro wszystko się odmieni, jutro wszystko będzie inaczej, a dziś jest tylko wstępem, inicjałem wielkich wydarzeń, pozostaje dryfować z prądem. Podszedł do okna.
Ulicą przelewał się pośpiech, charakterystyczne poruszenie, przyczajona w każdym geście niecierpliwość, łaknienie obecne w kaażdym spojrzeniu - w jego spojrzeniu także, czego domyślał się jako człowiek wykształcony z reguły i z przypadku, a nie dysponujący solidnym kryształowym zwierciadłem. Do streszczenia brakowało jeszcze jednego zdania, a może tylko słowa sumującego gorączkowość oczekiwania, temperaturę wznoszącą się do jutrzejszego wrzenia.
Doktor Causalis wiedział, że przez szparę pod drzwiami podgląda go osobista sekretarka medyczna, nie przeszkadzało mu to jednak pozbywać się nadmiaru wiatrów i co pewien - tak się tylko mówi, choć przecież nie może on być zupełnie pewien - czas czynił to z głośnym, chociaż nie bardzo głośnym, ale zaledwie głośnym, elegancko i subtelnie modulowanym purknięciem. Przypominał sobie przy tym jej jasne, słomiano jasne włosy i uśmiechał się szeroko do najnowszej swej zdobyczy, kolorowej fotografii dwudziestodwuletniej Marianny zdjętej w chwilę po wysupłaniu tajemnicy z mokrej odzieży. Wspaniały egzemplarz, wspaniały, sapał poruszony krągłością wydobytych spod wody kształtów, a Ofelia z twarzą przy podłodze wsłuchiwała się w tajemnicze, pełne nieokreślonej tęsknoty głosy. Czarne pantofle unosiły się i opadały miękko, a ona spoglądała i nasłuchiwała, zmieniając się powoli we wzrok i słuch otoczony aureolą blond włosów. Honorius wiedział, że słyszy go sekretarka i z tym większą radością powtarzał jeszcze kilka razy niczym słowa natchnione swe obustronne westchnienia. Ofelia wiedziała, że Honorius wie i dlatego powtarza, lecz nie odrywała oczu od błyszczących po drugiej stronie szpary pantofli. Doktor wiedział, że ona wie, że on wie, lecz nie zamierzał owego porządku burzyć, ani naprawiać. I sytuacja musiała powtarzać się jak zawsze, z najdrobniejszymi szczegółami.
Wokół rozstawionych na rynku trybun uwijali się dekoratorzy z błękitnymi, różowymi i białymi szarfami. Kwieciarki przystrajały latarnie uliczne, budki telefoniczne i kosze na śmieci girlandami ciętych róż, goździków i frezji.
To już jutro, pomyślał w pewnej chwili doktor, a jak uniwersalna była to pewność niech świadczy niemal równoczesne sformułowanie tej myśli także przez sekretarkę. Ofelia nie mogła przecież o tym wiedzieć wcześniej, toteż gdy usłyszała cichy terkot poderwała się do telefonu. Nie wiedziała jeszcze kto dzwoni do doktora.
Dobrze, że dzwonisz Alfredzie, mam ci coś do powiedzenia, rzekł Honorius Causalis i uśmiechnął się do swej Ofelii, a ona odwzajemniła jego uśmiech wstrzymując wciąż oddech aby reguły gry pozostały niezmienione. Przynajmniej do czasu ostatecznego podniesienia kurtyny, pomyślała.
Zdecydowany gest szczupłej dłoni przerwał rozmowę. Jeszcze przez chwilę mrugała czerwona lampka, ale w słuchawce panowała już cisza. W ciszy wykluły się pierwsze myśli i Anna powoli rozpoznała samą siebie. Jej wiotka, w sam raz odpowiednia do wielkości centrali telefonicznej sylwetka odbijała się w przeszklonych drzwiach. Do diabła, zaklęła siarczyście, choć nie leżało to w jej naturze. Do diabła, powtórzyła z emfazą aby zyskać czas do namysłu, dystans wobec nadchodzących zewsząd zmian.
Nagły przeciąg poderwał jej długie blond włosy do tańca. To otworzone drzwi uwolniły zamknięte w korytarzach siły, które runęły ku niej lawiną nieznanej, obcej osobowości. Anna przez chwilę jeszcze usiłowała przezwyciężyć niepokój, zapanować nad zwichrzonymi myślami, coś jeszcze zrozumieć, ostra i nieprzyjazna woń otaczała ją niby ciemna kurtyna; przecież kurtyny zostały już podniesione, rozumowała szybko i prowizorycznie.
Czy tak pachnie siarka?
Ależ tak, tak właśnie! W drzwiach, a raczej na ich tle stał szczupły młodzieniec o błękitnych oczach i niewiarygodnie czarnych, farbowanych z pewnością włosach, nieskazitelna biel koszuli, czarny frak i lakierki - wszystko to w najlepszym gatunku, jak oceniła Anna - tudzież wykwintność czytelna z każdego punktu widzenia, w każdym geście, sprawiły, że dziewczyna - jakiż on piękny - uśmiechnęła się doń swym najmilszym, oszczędzanym na wyjątkowe zaiste okazje uśmiechem. Wejdź, proszę.
Mężczyzna swobodnie rozsiadł się na parapecie okna, za którym trwała krzątanina zaabsorbowanych oczekiwaniem zapowiedzianych na dzień jutrzejszy zmian mieszczan.
A więc jesteś... nie zdążyła dokończyć, gdy dźwięczne, wyrafinowane w swej prostocie podniosłej i naturalnej zarazem litery ułożyły się w jego ustach na kształt imienia. Mefisto! Skinął poważnie głową jakby pragnął potwierdzić jej pragnienia, poświadczyć ich właściwość.
Tak, to właśnie jest dla ciebie najlepsze.
Przemiany
Anna zawdzięczająca naturze swą kruchość i swą moc ludzką poniekąd spoglądała w oczy czarujące a otchłanne. Reklamy skończyły się już i teraz powinna była coś powiedzieć, jako że wszyscy wciąż jeszcze czekali, coś sensownego. Diabeł uśmiechał się ironicznie:
Czyż nie tak miało to wyglądać, czyż nie tego pragnęłaś? mówił jego uśmiech, a dziewczyna składając z przejęcia dłonie wyszeptała najciszej jak mogła: Mój boże.
I znów roztańczyły się jasne włosy. Siedzący na parapecie młodzieniec omal nie wyfrunął przez okno, co zważywszy jego niewielką masę spoczynkową oraz siłę podmuchu okazało się niebezpieczeństwem nader realnym. Przeciągi, przeciągi, cugi, cugi, cugi, zrzędził przetykając złośliwym uśmieszkiem własne zmieszanie. Przybysz spoglądał po nich mrużąc czerwone z niewyspania, zaropiałe oczy, jego zniszczoną wiatrem, porytą troskami twarz pokrywały strupy, blizny i duże wrzody, z uszu sterczały kępy włosów przypominające korzenie porów, lub coś podobnego. Ciągnie! Ciągnie, a coś mi się widzi, że w niebie nieźle dziś dmucha, rzucił piłeczkę M. i natychmiast otrzymał odpowiedź godną swego adwersarza:
Tam nic nie jest złe.
Czym mogę służyć? powróciła na scenę dziewczyna. Jej głos drżał poddając się skrywanemu obrzydzeniu. Wstęp do centrali jest w zasadzie zabroniony wszystkim niepowołanym do tego osobom, napierała nie słysząc odpowiedzi i nie odnajdując w zachowaniu starca nic, co mogłoby uzasadniać inny doń stosunek.
Nie poznajesz mnie Anno? Jestem twoim bogiem.
Dziewczyna zachwiała się na nogach. W ostatnich mgnieniach świadomości pojawiły się twarze burmistrza i doktora Causalisa - obydwaj byli podobni do jej niespodziewanych gości, o tym jednak nie zdążyła już pomyśleć.
Przygotowania trwały, wielkie samochody zwiozły na plac przed ratuszem połowę okolicznych lasów, dzieci malowały wielkie litery z pleksiglasu, steropianu i obszytych płótnem listewek - na każdej mieściły się całe klasy, a w górze kołysał się sprowadzony z portu dźwig i zastanawiał się nad treścią słów, które mógłby z nich ułożyć. Wesoło powiewały na wietrze chorągiewki. Ponad ulicą unosiły się chmury rozsypywanego na próbę confetti.
Nie wiadomo dokładnie, jak długo Anna leżała bez zmysłów. Kiedy otworzyła oczy, a ściślej mówiąc, gdy uniosły się obydwie powieki równocześnie (gdyby miała ich więcej sprawa mogłaby się skomplikować nienaturalnie), gdy wreszcie uprzytomniła sobie własne położenie (na twardej wykładzinie PCV) i inne parametry określonej przez rozwój wypadków sytuacji, obaj mężczyźni siedzieli przy stole rozgrywając partię szachów. Jak każda kobieta po omdleniu, upadku na podłogę i bóg wie jak długim w tej pozycji przebywaniu, Anna czuła się nienajlepiej - szczerze mówiąc, czuła się tak, jakby dopiero co została zgwałconą - i jak każda odzyskująca przytomność w obecności obcych mężczyzn kobieta, zastanawiała się, została, czy nie została, a oni chyba nie zwracali na to uwagi.
Doskonały ruch, jest to jednak posunięcie, które zdradza naturę mistrza, tak wiele w nim zła i perfidii, zmarszczył brwi starzec. O ile zło powinno, o tyle dobro nie może być doskonałym, padła szybka odpowiedź. Anna spoglądała na szachownicę, a gracze poruszali figurami, dobierali piony spoza gry, dążąc do osiągnięcia pozycji wyjściowej. Starzec znów pochylał się nad szachownicą. Niemniej zło właśnie, jak sama nazwa wsssskazuje nie jest... niczym dobrym. Przesunięty goniec wydał cichy gwizd i znieruchomiał.
Która to może być godzina, zapytywała siebie samą dziewczyna i spoglądała na zegarek, ale nie potrafiła odczytać nic, gdyż wskazówki poruszały się zbyt szybko.
I co było dalej? Co zdarzyło się później? pytało dziecko, potrącając swą drobną rączką matczyne ramię, lecz sen oblepiający ją słodkim leniwym ciepłem pozbawił zakończenia także tę historię. Dziecko prosiło jeszcze płaczliwym głosem, powtarzało ostatnie słowa matki, jakby chciało odczarować tę ciszę, a ona już była daleko, zmęczona wyglądaniem mających nadejść niespodziewanie zmian, odpływała coraz dalej i dalej, żeglowała po spokojnych mętnych wodach snu.
Dookoła trwały przygotowania i nie zmieniło się nic, i dziecko - musiało w końcu dać za wygraną - zsunęło się z ławki i w trawie, w życiu owadów i innych małych zwierzątek odnalazło zgubiony wątek.
I to miałaby być pointa?! Red. naczelny Dziennika Europejskiego uniósł głowę sponad maszynopisu. Przecież to nie ma końca! Gdzie jest zakończenie?
Pytałby jeszcze długo swym głosem skrzekliwym, ale zauważył, że pytanie zawisło w powietrzu pozbawionym zwykłego redakcyjnego gwaru. Jasne, sam wysłał ludzi w miasto! Maszynopis chlasnął o biurko, a on powoli rozprostowywał kości i zagniecenia pod kolanami, spoglądał na tablicę z grafikiem dyżurów i spokojnym krokiem opuszczał stanowisko pracy. Tymczasem machina informacyjna pracowała z leniwym rozmachem rzeczy wielkich w swej istocie najgłębszej.
Mój drogi, przecież - powiedział do pierwszego napotkanego kolegi redakcyjnego, chociaż pytanie wciąż wisiało w powietrzu i ciągnęło się za nim niczym błękitny balonik na błękitnej wstążce, czy aromatyczna smużka fajkowego dymu - przecież tak właśnie powinno się to odbywać! Tamten skinął głową raz i drugi, i trzeci, i czynił to z rosnącą częstotliwością po każdym słowie przełożonego, zupełnie tak, jakby wiedział o czym mówi naczelny. Leniwy rozmach! krzyczał naczelny wznosząc w górę palec wskazujący sufit, co tam zresztą sufit redakcyjny, on wznosił palec ku górze, palec wskazujący niebo i boga, palec kłujący boskie oko, napierający na niebiański rozporek, palec bądź co bądź redaktorski! i kłuł swym nie lada palcem red. naczelny miejsca czułe i łaskotliwe, miejsca umiejscowione dokładnie i takie, które swego miejsca właściwie nie posiadają. Otóż to, leniwy rozmach! zakończył red. naczelny i opuścił palec, który zaczynał już cierpnąć pod brzemieniem odpowiedzialności. Po drugiej stronie ulicy dostrzegli woźnego z redakcji Popołudnika Europejskiego, wiódł on żywot dość rozpustny, nie dziwiło więc żadnego z nich, iż tego dnia podążała za nim (wiedziona pod rękę) sprzątaczka z redakcji Nocnika Europejskiego - od razu było widać, że jest im ze sobą dobrze. Może zresztą byli to zupełnie przypadkowi przechodnie. Gdzie on do cholery kupił takie ładne, takie śliczne tenisówki?! Wieczorowy strój woźnego, o ile rzeczywiście był woźnym, znakomicie podkreślał elegancję i lekkość jego tenisowych kroków. Wszyscy pamiętali o zmianach i każdy przygotowywał się na ich przyjęcie jak tylko potrafił. Coś musiało się zdarzyć, to nie ulegało wątpliwości.
Później naczelny skinął lekko głową koledze i pomaszerował przed siebie zapatrzony w migające szprychy wielkich kół. Nastrój wylewającej się zewsząd świąteczności, wypełniających miasto radosnych przyśpieszeń poprawił jego smak, wyostrzył zmysły: naczelny czuł, że żyje, że oddycha pełną piersią i to właśnie radowało go najbardziej. I to właśnie dziś, rozmyślał, w przededniu wielkiej daty! Leniwy rozmach! z niedowierzaniem pokręcił głową. Leniwy rozmach! Jakże to doniosłe!
I jego myśli wypełniły się wykrzyknikami.
Taksówka zatrzymała się przed pierwszym lepszym domem. Zaszeleściły banknoty, rozdzwoniły się drobniaki.
I jak zakończyła się ta historia? odwrócił się zniecierpliwiony kierowca. Pasażer jednak nie zamierzał kończyć, uśmiechał się tylko łagodnie i szeptem powtarzał niezrozumiałe nawet z bliska słowa. Panie, kończ pan.
Może historia ta właśnie teraz się zakończyła, a może nigdy nie osiągnie wyimaginowanego asymptotycznego zwieńczenia, słowa zlepiły się jak przeżuta guma i wypełniły usta nieznajomego.
Cholera, zdenerwował się impulsywny tego dnia bardziej niż zwykle taksówkarz, ze mną takie numery nie przechodzą! Łamać chorągiewkę, czy nie? Ale pasażera już nie było, samochód zaś ruszył powoli i potoczył się w labirynt codziennego polowania na klientów. Dziwny facet, rozmyślał kierowca wkręcając kierownicę w zakręty i odkorkowując nowe perspektywy, nieczęsto zdarzało mu się spotkać tak niecodziennego pasażera, ten jednak pojawił się właśnie dziś, wsiadł przy dworcu, z pewnością przyjezdny, obcy, i to dziś w przededniu wielkiego dnia, mruczał do siebie taksówkarz, dziś właśnie opowiedział mu tę historię bez zakończenia. I już zaczął podejrzewać nieznajomego o wyrachowanie i celowość, już zechciał dostrzec w nim pierwszego zwiastuna istotnych przemian jutrzejszych, jednak opowieści nie posiadające zakończeń nie bawiły go, toteż bez żalu poświęcił całą swą uwagę studiowaniu sytuacji na drodze, a sytuacje powtarzały się z nieodmienną nieuchronnością wszelkich repetycji gdyż z reguły lubią to czynić.
Tymczasem przyjezdny R.W. spacerowym iście krokiem zbliżał się ku budynkowi dworca i już rozglądał się za następną taksówką, która mogłaby wywieźć go w odległe zakątki rozpostartego pośród wzgórz i lasów miasteczka, a tym samym niejako umożliwić następny marsz. Jako perypatetykowi taki sposób spędzania bezsensownie wolnego czasu wydawał się Wagnerowi najmniej uciążliwym efektem przyjaźni z Faustem.
Ale taksówkarz nic nie wiedział o nękających niedawnego pasażera wątpliwościach. Rozmyślał właśnie o powtarzalności gestów i słów zataczając półpętlę wokół ukwieconego placyku ronda, na którym montowano właśnie rusztowania. Tuż obok piętrzyły się wykaligrafowane ręką olbrzyma na prostokątnych tablicach hasła radosne i jutrzejsze. Zmiany nadchodziły ze wszystkich stron, ale on wciąż trwał za kółkiem, a co gorsze, musiał możliwie najszybciej złamać chorągiewkę. Uczynił to zresztą dość szybko i to bynajmniej nie mimochodem, lecz ze złością niczym nie uzasadnioną i pełną premedytacją niejako. Kątem oka dostrzegł swą żonę kontemplującą w pozycji dość swobodnej śpiewy ptaków niebieskich i bawiące się obok w cieniu parkowych drzew dziecko, które prawdopodobnie - z tej odległości nie mógł mieć żadnej pewności - było również jego dzieckiem. We wstecznym lusterku zlokalizował spokojną, nieobecną prawie twarz młodej (na jego taksówkarskie oko mogła mieć dwadzieścia jeden lat, cztery miesiące i dwanaście dni), lnianowłosej i lnianookiej - ten błękit przywodził na myśl tylko drobne kwiaty lnu - dziewczyny.
Hej, hej, hej, podśpiewywał piosnkę swych młodości, pasażerka pąsowiała w porannym upale, a samochód przetoczywszy się przez wypełnione wonią zjełczałych murów, cuchnące uryną i szarym mydłem dzielnice starych ludzi, zatrzymał się przy zejściu na nadrzeczną promenadę. Dziewczyna zapłaciła i taksówka pomknęła w miasto zręcznie wymijając bawiące się na jezdniach dzieci i spojrzenia stojącego w niektórych oknach pana Ić. Chorągiewka powiewała, ale bezsilny taksówkarz mimo szczerych chęci nie umiał jej złamać.
Co jeszcze zdarzyło się tego dnia?
Nie, nie podoba mi się ta historia. Dziś, w wigilię wielkich przemian jutrzejszych nie mamy prawa roztrząsać spraw nieistotnych, spraw od jutra nieaktualnych, w pewnym więc sensie nieaktualnych już dziś.
W tym miejscu powinna zapaść cisza. I cisza zapada, trwa, przedłuża się i dłuży, i już, już zaczyna ciążyć milczącemu, już dłuży się ponad swą miarę i ponad miarę jego wytrwałości w jego, a jakby nie jego milczeniu. Cisza uchodzi więc spod kontroli - ufff - i kontrola flaczeje, i długo jeszcze nic nie może się wydarzyć.
Naczelny Popołudnika Europejskiego wzdycha. No cóż, mówi i to właściwie powinno mu wystarczyć, jego naczelne "no cóż" głuche jak stąpnięcie biurowej pieczątki wybrzmiewa w straconych ideach, asocjacjach, zatraconej nadziei i po chwili jest już po wszystkim - to znaczy, że wszystko zaczyna się od początku.
I jeszcze raz musi przystąpić do rzeczy, a przystępując do wytęsknionej rzeczy naczelny powtarza niektóre gesty. No cóż, powtarza tak, jakby nic się nie zakończyło, jakby wszystko wciąż trwało i nie było po nim bynajmniej, ale naczelny wie, że nic się nie da powtórzyć nawet jeżeli zacznie się od początku i to właśnie sprawia, iż uśmiecha się tym rzadkim rodzajem uśmiechu, w którym połyskują złote szóstki i siódemki. Nie czas, mówi, nie czas na zwątpienie, na sflaczenie, na ciemność i ból, oto to, mówi błyskając coraz częściej także ósemkami, to co boli, a jakże, a już to, to, poważnieje i postukuje zagiętym palcem w plik zapisanych kartek, to, to jest intelektualna tego dywersja, moralny tego wandalizm, prawda, fizjologia hm, tego podniesiona do hm, hm, hm, potęgi, prawda, poprawia się w fotelu, sadowi, rozsadza i dużą jak cyrkowy namiot chustką, gdyż takie właśnie chustki miewają w swych kieszeniach tego pokroju i rozmiaru osobnicy, wyciera zroszone czoło, tudzież czerwony z wysiłku nos: frrrru. Tak, tak, co to ja chciałem powiedzieć... co ja chciałem rzec?! co? doprawdy? i jak tu można w ogóle pracować? Znaki zapytania dopadają szefa popłudniówki, przywalając go swymi secesyjnymi, przestarzałymi rysunkami.
Południe zbliżało się samo. Nieuchronnie zbliżała się chwila, w której nieświadomy niczego Wagner pochyla się.
Wagner pochyla się. W dole, w przestrzeni rozwierającej się poza barierką dostrzega ciemne sylwetki mężczyzn, rozpoznaje taksówkarza, ale pozostałych nie potrafi sobie przypomnieć, może ich nie znać. Stoją wokół jasnej plamy.
Jest wśród nich doktor Causalis, podpowiada głos Fausta.
Wagner spogląda przez chwilę w ciemny nurt rzeki i powoli schodzi ku promenadzie, przekracza wąski trawnik i brnie w nadrzecznym piasku gubiąc myśli w obsesyjnym pośpiechu.
Honorius Causalis: Małgorzata, lat dwadzieścia trzy, dziewica, mors subita w wyniku utonięcia. Blondynka.
Mefisto: Małgorzata, ochrzczona przez wodę, uświęcona przez wodę i przez wodę zbawiona.
Wagner rozgląda się dookoła, lecz nigdzie nie dostrzega Fausta. Odchodzi wzburzony zachowując w pamięci obraz rozciągniętej na piasku dziewczyny. Rzeka płynie unosząc mieniące się wszystkimi barwami kłaczki odblaskowej farby i plastikowe pojemniki po oleju.
Słowa przepływają spokojne i miękkie, znikają gdzieś w głębi, ale Joanna nie zwraca na nie najmniejszej uwagi, nie zastanawia się już nawet nad sensem lektury. Odjazd, szeptem pochyla się nad nią ktoś, kogo nie chce w tej chwili widzieć. Przez krótki moment pomiędzy gałęziami połyskuje słońce, wiatr pachnie deszczem, ptaki wzbijają się spłoszone uderzeniami ratuszowego zegara, później już tylko szum wody w toalecie i dym taniego papierosa wypełnia całą przestrzeń. Na korytarzu poniewierają się ścinki kolorowej bibułki. Dekoracje już ktoś stąd wyniósł. Joanna spogląda przez okno na ustawione w czworoboku dzieci. Ponad głowami kołyszą się miotły, grabie i inne narzędzia - wielkie wiosenne sprzątanie. Joanna wzrusza ramionami - czy chciałaby przekonać się o niestosowności oblegających ją zdarzeń? I znów wydaje jej się, że widzi także M. Nie, to niemożliwe, spotkały się dziś nad rzeką. Jak zawsze. Oglądają się niczym zaprzyjaźnione zwierzęta i każda z nich chciałaby coś powiedzieć, ale żadna nie otwiera ust pierwsza. Jadowite owoce ich młodości dojrzewają tak szybko.
To, co zdarza się później także trwa tylko chwilę.
Dogrywka
Nie, nie miało to być niczym nadzwyczajnym. Zwykłe wgrywanie się w przeciwnika, w jego zwyczajne zwyczajne wgrywanie się w przeciwnika. Zdarzenia normalne, zdarzenia, które same przez się stają się normą, wciąż zyskując konieczne samipotwierdzenie i wciąż przestają nią być, starzejąc się w tym samym rozdaniu nieuchronnie.
Obudziłem się cholernie wcześnie. Wiedziałem, że tak właśnie powinno się to zaczynać i zanim na ekranie pojawiły się pierwsze litery zdążyłem wypić dwie ostre kawy. Słońce dopiero zaczynało. Niewidomy dróżnik przewracał się w gąszczu snu jakby zmienił się w ogromną rybę pościelową, chwytał życie spierzchłymi ustami, a obok spała jego czapka dróżnicza.
- Przecież to, co musiało się wydarzyć, co zdarza się codziennie i niezauważalnie, a do czego codzienność przysposabia się w jakimś naiwnym dążeniu, to właśnie jest gra.
- Możesz to z powodzeniem nazywać jakkolwiek inaczej.
- Co nie oznacza, że nie mogę nazywać tego grą.
- Ależ możesz...
- Toteż i nazywam, jest to bowiem gra.
- O ile istnieje przeciwnik i o ile on również myśli podobnie.
- Och, to nie jest warunek konieczny.
- I to także nie może oznaczać nic ponad to, co zostało już powiedziane. Cała reszta wypłynie później i zakołysze się na szklanej powierzchni...
- Poczekaj.
- Nie czekaj, mów dalej.
- Tymczasem w lewym górnym rogu świata nazywanego także rzeczywistością pojawią się pierwsze punkty.
- Oczywiście jest to tylko ekran z planszą, na której rozgrywane są zdarzenia...
- Ale prawdziwi gracze nie zważają na tego rodzaju błahostki, całą swą uwagę poświęcając prowadzeniu gry.
- Otóż właśnie! Istnienie nie potrafi ich zdumieć. Nie zaskakuje ich także owego istnienia brak.
Trzej mężczyźni uśmiechają się powoli, podobnie jak uśmiechają się gracze wkładający w swe roztargnione uśmiechy całość tego ułamkowego jestestwa, jakie pozostawili do własnej, a nie gry dyspozycji. I znów podejmują spór.
- Gra toczy się dalej.
- O ile jest to grą.
- O ile grą jest to, co jest.
- Papierowy św. Jerzy morduje papierowego smoka, ale to nie dodaje im świętości; równie dobrze mogliby pieścić swe łona papierowe i zwietrzałe. Papierowe zmęczenie i papierowa czystość Parsifala nie przeoczą papierowego Graala.
- Czy nie przesadzasz Fauście?
- Zdarzenia również są formą trwania.
- Tak mawia zwykle jeden z graczy, spoglądając beztrosko w sam środek ironicznego uśmiechu przeciwnika.
- Trafiony!
- Nawet jeżeli trafiony, to i tak beztroski, i tak ironiczny, kpiący miną nieodmiennie własną.
- I papierową.
- Tonący.
- Zastanówcie się nad tym, co widział Tannhäuser. Jego zwycięskie pieśni nuci lud pijany.
- Ale statek wciąż tonie.
- To także jest pewnego rodzaju trwaniem.
- Zatopiony!
- Dobrze powiedziane! Owe trwania chwilowe, momentalne umierania pasjonują mnie i radość ma bywa niezmierną.
- Przepraszam, ale obawiam się, iż myli pan szachownicę z kręgielnią, powtarza po raz czterdziesty i czwarty gracz-przeciwnik. Ależ nie ma za co przepraszać, uśmiecha się wyrozumiale-beztrosko-lirycznie-infantylnie-ironicznym uśmiechem przez łzy gracz-także-przeciwnik trzymając się za rękę czerwono-fioletową. Dłoń owa przypomina już dobrze nadmuchaną gumową rękawiczkę.
W tym miejscu z gry odpadnie Wagner. Pociąg, w którym utknie na kilka godzin, poruszając się coraz szybciej, dotrze do punktu, gdzie ruch przestanie być tylko złudzeniem i bez wątpienia będzie to oznaczało zerwanie minionego stadium trwałości. A przecież zdarzenia nie zaprzestaną swego zdarzania się, przecież gra potoczy się dalej swoim torem. Jak wszystko, co zdołało się już rozpędzić. Jak wszystko czego nie można już zatrzymać.
Faust i Mefisto wciąż grają, trwale z grą zrośnięci i papierowi.
Od czego zaczniemy, mówi niepytaniem i bez znaku zwątpienia człowiek stojący samotnie naprzeciw. Gra dobiegła właśnie końca i teraz znów należy otworzyć szereg kierów, trafień, sekwensów i skreśleń.
A może by tak zawieszenie broni, mały rozejm z okazji Międzynarodowego Dnia Zwycięzcy? nieśmiało zaproponował krzyżyk. Dookoła trwały zmagania, zgiełk pól bitewnych mieszał się i rósł w potężnym stretto, i wznosił się coraz wyżej w tumanach kurzu, wciąż wyżej i wyżej, do ostatecznego zwycięstwa.
OK, przyjęło wyzwanie kółko.
powrót
Copyright ©2006 Krzysztof Szatrawski.
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |