Krzysztof D. Szatrawski
Kiedy zamknę oczy
Kiedy zamknę oczy, kiedy znów zamknę oczy, zobaczę jej twarz. Pokryta piegami i rzadką szczeciną, gruba i różowa dłoń kierowcy odmierza krzywiznę kolejnego zakrętu, a ja widzę twarz Marii. Uśmiech Marii błyszczący zwodniczym światłem florenckich mistrzów. Nie widzę jeszcze tła, może to okno za moimi plecami rozjaśnia jej spojrzenie, albo wesołość, z czego cieszy się nie wiem, z czego mogłaby się cieszyć nie wiem, widzę tylko jej twarz, ale gdybym mocniej zacisnął powieki, może zdołałbym dostrzec więcej? Maria śmieje się krótko, młode zmarszczki układają się dookoła jej oczu, zabawnie marszczy nos, jej śmiech przebiega niewidoczne ramiona drobnym rytmem tłumionej wesołości, Maria nie potrafi śmiać się głośno, nie otwiera ust, tłumi w sobie wesołość jakby policzki miała pełne wody i małych łaskoczących rybek. Czy to ty Mario? Klakson, długie opadające glissando. Wyprzedził nas stalowoszary Mercedes. Spoglądam za nim i choć jest już daleko, rozpoznaję twoją twarz Mario. Wstaję z miejsca, to silniejsze ode mnie, lecz samochód znika za wzgórzem. Zanim pokonamy wzniesienie będą już daleko, Maria i jej aktualny kochanek.
Mario, czy widzisz, ponad dachami twojego miasta wznosi się wieczór, nie ma już słońca nad szarą perspektywą ulicy. O tej porze dnia jest to zwyczajne zjawisko, a przecież jeszcze przed chwilą promienie błądziły pośród budynków odbijając się od ich okien i przebijając wąskie klatki mieszkań. Uważaj, może choć jeden promień jeszcze tu dotrze, ten ostatni, ten, który zbyt długo błądził od szyby do szyby, może będziesz umiała go pochwycić i uwięzić, teraz już nie potrafi powrócić odbiciem w przestrzeń, w samo serce swego ogniska, nie zdoła zawrócić ku swemu początkowi, w twoim domu odnajdzie swój kres.
Marcowy wiatr unosi poły jej płaszcza. Dlaczego postać Marii jest szara? Płaszcz, kosmyki włosów odgarniane przez wiatr i znużone spojrzenie, czyżby zdążyła upodobnić się do otaczającego ją chaosu? Jak kameleon? Mario, mówię ci, uważaj! Ale Maria nie dostrzega wyciągniętej ręki, reaguje tylko na syk otwieranych drzwi. Mechanicznie bezbłędnym krokiem rusza ku stopniom. Zanim zajmie miejsce przy oknie, zanim zatopi się w szarości szyby zobaczysz jak jej twarz nabiera ludzkiego ciepła. Czy jest to Maria? Może Maria została na przystanku, albo wsiadła do innego autobusu, nie, ta kobieta nie jest Marią, ta kobieta na pewno nie jest moją Marią. Mario, czy wiesz jak bardzo jesteś moją? Może to jednak Maria, odmieniona w trupim świetle jarzeniówek, zapatrzona w bezbarwny ciąg ulic swego miasta, przepływające za szybą wieloryby autobusów, sieci sklepowych witryn, osiedla i parki. Czy rozpoznaje w nich miasto swego dzieciństwa? Czy pamięta jeszcze to, co ludzie nazywają dzieciństwem? Silnik autobusu ryczy podobny do cuchnącej siarką bestii, a jego głos materializuje się w konkret, a konkret przemienia się w cierpienie i czarne płatki wysiłku opadające na szare zagony postarzałego nagle śniegu. Nie wysiadaj jeszcze Mario, możemy pozostać tu dłużej, jedno dodatkowe okrążenie, jeszcze raz tą samą trasą do pętli i z powrotem. Ale ona przebiegła już ulicę i przepycha się dalej przez zgęstniały zmierzch, a w oknach jej domu za chwilę zapali się światło.
Nagłe hamowanie wstrząsa powszechnym prawem ciążenia, lecz znów powraca jednoznaczny kierunek grawitacji i znów jest jesień. Tak rzadko podróżuję autobusem. Jeszcze wczoraj o tej porze siedziałem nad spokojnie szemrzącą rzeką, mogłem łowić ryby, jeżeli nie wszystkie zdążyły do tej pory zdechnąć, mogłem słuchać szeptu wody, lub zdrzemnąć się na miękkim mchu i śnić swój sen od początku. Teraz unosi mnie przeszklone pudło autobusu, moje wnętrzności kipią jak fala uderzająca w falochron i raz po raz pochodzą do gardła i z każdą chwilą zbliżają się do swej ostatniej stacji. Droga krzyżowa, a krajobrazy są zwyczajne i piękne. Czy muszę wciąż powracać myślami do Marii? Czy i ona myślałaby o mnie? Jej ciągła obecność, uśmiechnięte oczy, drgające kąciki ust. Można się przyzwyczaić, ale zapomnieć nie podobna.
Mój sąsiad drzemie. Półprzymknięte oczy spoglądają świadome swej wolności. Mrugam doń, nic, mrugam jeszcze raz. Odjazd, mówi niespodziewanie i wyraźnie. Zatęchły odór przetrawionego alkoholu odrzuca moją głowę do szyby. Młody las rozczesuje mgły jak ogromna szczotka.
Kiedy zamknę oczy znów będę z Marią. Skrzypią drzwi klatki schodowej. Winda wciąż nieczynna - jej przeciągające się awarie są jak życie Marii, nikt nie potrafi zreperować łożysk i nikt nie potrafi wymienić windy. Ale Maria jest młoda i bez trudu radzi sobie z sześcioma piętrami schodów. Po drodze zdjęła płaszcz, rozsupłała szalik, a teraz budzi sąsiadów pokasływaniem i odstukiwaniem każdego pokonanego stopnia i wspina się coraz wyżej i wyżej, ku swemu królestwu, aż ze zdziwieniem spostrzega, że drzwi numer 20 rzeczywiście opatrzone są jej nazwiskiem. Nazwiskiem Marii. Zanim odnajdzie zatopiony w mroku torebki klucz, zanim wyłowi go spomiędzy przedmiotów i uruchomi mechanizm zamka, upłynie jeszcze długa chwila. Mario, spójrz chociaż raz w moją stronę, stoję tu obok, przyglądając się twemu zmęczeniu. Lecz Maria nie dostrzega mojej obecności. Syci się swoim własnym zmęczeniem, tą zadyszką bolesną i zwycięską, zamyka się w posapywaniu udręczonym i miłosnym. Czasami chyba mógłbym cię znienawidzieć, przekląć twą zagubioną w słowach i zbędnych gestach duszę, czy ty także to czujesz Mario? Razem wchodzimy w sam środek ciemności, w rozwieszone pomiędzy ciemnymi kształtami przedpokoju zapachy. Maria nie zapalając światła wiesza płaszcz, zdejmuje buty i siada na kuchennym taborecie, który od niepamiętnych czasów stoi w przedpokoju. Omal nie straciłem równowagi, dlaczego tu stoi ów bezużytecznie kuchenny sprzęt, w ciemności mogłem się zabić. Maria uśmiecha się, przecież nikomu nie zawadza, niech więc tak tu sobie stoi. Kiedy żył jej kochanek, kiedy Maria była małą dziewczynką, kiedy porządek gwarantował stałość świata tego natury, ty i twój taboret nie zamienialiście się miejscami. Będzie musiała przywrócić tu ład przed jego powrotem. Zaciskam mocniej powieki. Maria kołysze się na kuchennym zydlu obracając bezmyślnie klucz w dłoni, jej bezsilne palce poruszają się z drżeniem. Czy zabrakło ci sił, czy nie potrafisz odnaleźć drogi do swej sypialni? Mario, przebudź się ze swej ciemności, rozpal wszystkie światła i spójrz na mnie, Mario, jestem tu przy tobie!
Dlaczego nie chcesz mnie zauważyć, dlaczego nie uznajesz mego istnienia? Jest zupełnie ciemno, ale jeżeli chcesz, może to być dzień, lato, szczebiot i krzyki anonimowej dzieciarni za oknem. Zastanawiasz się kim jestem? Może twoim martwym kochankiem, albo bratem. Czy ty masz brata, Mario? Mogę być przypadkowym mężczyzną krążącym od domu do domu w poszukiwaniu przygód, lub po prostu kolejnego klienta skłonnego opłacić polisę ubezpieczeniową na życie, samochód, sprzęt muzyczny, ubezpieczenie od zalania, pożaru i kradzieży, ubezpieczenie od wszystkiego, co nie bez powodu nazywamy życiem. Odpowiada ci moja misja? Może jestem nieznanym przyjacielem z czasu twego dzieciństwa? Jakże banalnie to brzmi, uśmiechasz się wraz ze mną, uśmiechamy się jednocześnie, tak jakbyś uznała moje istnienie. Ale ty czynisz to inaczej, czyż nie dostrzegasz śmieszności w każdym punkcie tej sytuacji? I znów śmiejesz się wydymając policzki.
Czy nie jest ci duszno? Tak, duszno. Mężczyzna podchodzi do okna. To właśnie ja, czy nie rozpoznajesz mnie Mario? Przez chwilę spoglądam ku słońcu i otwartym przestrzeniom. Cofam się o krok i przestrzeń zmienia się w ogromną widokówkę. Ładnie. Deszcz przestał już padać i powietrze świeci pomiędzy ścianami budynków. Przez otwarte okno wlewa się soczyste światło dnia. Oddychaj głęboko. Z dołu, niby szum morskich fal wspina się szmer rozchlapywanych kołami kałuży. Jakże lekko oddycha się tym powietrzem, czujesz to Mario? Czy i ty czujesz tę radość? Ale mężczyzna nie uśmiecha się. Leniwym gestem zaciąga firanę, odwraca się powoli i długo przygląda się Marii. Nie wiem co myśleć o tym wszystkim, co oznacza jego milczenie, co oznaczają wasze spojrzenia, tak chciałbym, ażeby mężczyzna który jest mną uśmiechnął się do ciebie, Mario...
Może w końcu usiądziesz i wytłumaczysz o co ci chodzi, chciałaby powiedzieć, ale milczy, a w jej milczeniu potęguje się smutek i ciemność. O cóż może mi chodzić, zapytuję sam siebie raz po raz, ale mężczyzna nie reaguje; stoi z założonymi rękoma przyglądając się dziewczynie, jej drobnym dłoniom, szarym oczom bez tła, oczom, które potrafią uśmiechać się tak ciepło. Nie, nie jest brzydka, tłumaczy sam sobie, jest w niej jakiś wdzięk, jakaś subtelność w gestach, w sposobie mówienia. Stoi wpatrując się w jej postać, to znów odwraca głowę. Być może Maria nie różni się od innych dziewcząt niczym szczególnym, ale spójrz, spójrz człowieku jaka ona jest piękna w swej zwyczajności, w powszednim, codziennym, cogodzinnym istnieniu.
Przyglądasz mi się tak, jakbyś nigdy wcześniej mnie nie widział, mówi Maria przypalając papierosa, albo na przykład cygaro.
Nie wiedziałem, że palisz cygara.
Każde z nas żyje dla siebie, na własną odpowiedzialność wpłaca codzienny utarg na rachunek sumienia. To prawda, ale też nic z tego nie wynika. To prawda, jeszcze jedna prawda z gatunku tych idiotycznych metod przeżywania doczesnych dni w poczuciu konieczności stawania się, śmietnikowy determinizm, ucho igielne... Mężczyzna wychodzi, przemierza puste ulice i nie odnajduje w nich śmierci. Nie on jest umarłym kochankiem Marii. Nie jestem nim i ja. Stoimy w tłumie oczekujących na autobus ludzi, co pewien czas uskakujemy przed falą wylewającego się na chodnik błota. Najprościej byłoby wyjechać stąd daleko, tak daleko, by nie spotkać na ulicy żadnej znajomej twarzy, najprostszym byłoby umrzeć skoro wszędzie można odnaleźć twarze mniej lub bardziej znajome i wszędzie ponad ulicami wznoszą się jednakowe szare i martwe budynki. Nigdy nie lubiłem tego miasta, myśli mężczyzna, który nie byłby lubił każdego innego miasta i myśl jego łączy nas w nienawiści, znów stajemy się jednym ludem, wspólnotą, którą tylko nienawiść potrafi wiązać. Ale on nie wie o moim istnieniu, najwyżej tyle co Maria. A co wie Maria?
Maria powoli unosi się z kuchennego stołka, przechodzi przez ciemny korytarz, nie wiedząc, iż obserwuję ją mimo ciemności marcowej nocy, zdejmuje ubranie i bieliznę i układa wszystko starannie na niepościelonym łóżku. Porusza się wolno, doskonali każdy gest, jakby obserwowała swe ciało od wewnątrz, jakby eksperymentowała ze swą wewnętrzną przestrzenią. Ostrożnie wchodzi do wanny, jej ciało przebiega dreszcz, na brzuchu i udach cierpnie przerażona chłodem białym i nagłym skóra. Odkręć kran Mario. Z szumem pojawiają się obłoki pary. Tak miło jest leżeć z tobą w ciepłej wodzie, topnieć w miękkości twego ciała, och, Mario... Ale Maria nie wie o mojej ukrytej radości, nie przeczuwa mego istnienia, a przynajmniej nie daje tego po sobie poznać.
Maria rozmyśla o śmierci, chociaż tak wiele śmierci jest dookoła, przed oczyma jej duszy otwierają się rany, przecięte nadgarstki zanurza w cieple wód i wody stają się czerwone od krwi, a krew jest przeźroczysta jak woda. Nie, Mario, jeszcze nie czas. Mogę ci pomóc namydlić plecy i jasną, ukrytą przed słońcem i wiatrem skórę pośladków. Wiem, wiem jak przyjemny jest dotyk namydlonej dłoni.
W oparach gorącej kąpieli jej ciało jest miękkie i gładkie. Ręcznik także jest miękki i gładki jest jego delikatny ruch. I nie ma już krwi, zniknęły czerwone błyskawice rozbiegające się od jej nadgarstków, niby gromy z dłoni Zeusa. Mario, pozwól mi przetrwać, pozwól pozostać z tobą jeszcze przez chwilę, proszę. Ale Maria już ściera ostatnie krople rosy, jej ciało staje się suche i znów jestem powietrzem, rytmem oddechu, lub czymś znacznie mniej pewnym.
Sypialnia pachnie jeszcze ledwie uchwytnym wspomnieniem kochanka, który umarł o świcie. Brut Cologne. Był już starym mężczyzną i mimo swego dziecinnego przywiązania z pewnością opuściłby ją pewnego dnia. Wówczas także rozmyślałabyś o samobójstwie. Samobójstwo kojarzy ci się z samogwałtem, to twoja tajemnica, nawet przed sobą nie przyznajesz się do tego słowa. Tracisz wiele, czas na samogwałt, jakże zabawnie brzmią tego rodzaju zwroty w pewnych sytuacjach. Jest noc, głęboka czerń wybuchła ponad horyzontem - słowo to jest rzecz jasna kpiną z geometrycznych grani budynków - światła ukryły się w niewidocznym cieple, zapalają się i gasną, grając w niezrozumiałą dla Marii grę, układając zagadkowe komunikaty, równe rzędy prostokątnych okien kierowane niewidzialnymi palcami prezentują Marii ruchomą mozaikę snu, taniec ku czci nieznanego boga przypadku.
Chciałbym usłyszeć twój głos. Nie słowa i nie myśli, lecz głos, pragnę usłyszeć śpiew Marii zagubionej w ciemnym mieszkaniu. Słyszę szum ściekającej wody, słyszę szelest przesypujących się włosów i zaniepokojony oddech, słyszę poruszające się w tobie życie, słyszę twą skórę gdy przesuwa się po niej delikatny dotyk bielizny. Mario, chciałbym usłyszeć twój płacz, twój śmiech; dlaczego ty zawsze śmiejesz się bezgłośnie, Mario, chciałbym znaleźć się w twoim szepcie i krzyku, chciałbym żyć w tobie i obok ciebie.
Przystanek. Ze swego miejsca nie potrafię odczytać nazwy miejscowości. Obok przystanku remiza i sklep. Kiedy zamknę oczy, zobaczę jak Maria pochyla się nad łóżkiem. Nad pobielonymi ścianami remizy wznosi się czarna wieża z desek. Sklep jest zamknięty. Cytrynowe i białe ściany, kraty w oknach, art. spożywcze i przemysłowe, wódka, salceson, konserwy, gwoździe, kłódki i siekiery, pasta do zębów i papierosy. Tak zwane zadupie. Mogłabyś sprzedawać w takim sklepie jak ten, gdzie w zasięgu ręki spiętrzył się cały świat, Mario, czy byłabyś szczęśliwa? Dziewczynka prowadzi na postronku kozę. Może mieć piętnaście lat, nie więcej, może mniej. Szyba uspokaja się kiedy autobus rusza w dalszą drogę. Po lewej stronie nad lasem wznosi się wieża kościoła, powiewają chorągwie, białe i żółte wstążki, więdną kwiaty i gałązki brzozy. Konduktor kończy wydawanie biletów.
Rozrzucone pośród wzgórz, zapomniane pośród lasów Zadupie pozostaje za nami i już przemierzamy żywą zieleń łąk i ciemność sosnowych lasów, żyzną czerń zaoranych pól i bezsilne sieci snujących się ponad polami dymów. Dziewczynka z kozą przypomniała o Marii, znów widzę jej sylwetkę, w której jest coś z dziecka, coś chłopięcomł odego, tak, gdyby nie jej długie, związane w ogon, lub rozpuszczone włosy, możnaby pomylić ją z chłopcem, jest w niej to coś, co nakazuje mi myśleć, pamiętać, mówić do niej przez sen. Odjazd, powtarza zalatujący najtańszą wódką głos, odjazd! I jeszcze raz rozdziera się podszyta mruczeniem silnika cisza: Ooodjaaazd! Szlag mnie trafi, jeżeli ktoś nie uciszy zaraz tego bydlaka, informuje z tyłu, a może i z przodu spokojny rzeczowy głos, głos niegłośny i zupełnie przypadkowy, jak wszystko, co dzieje się w autobusie. Pamiętam o Marii swą jedyną miłością, choć nie wiem, czy jest to już miłość, zresztą czy to wiadomo, kiedy zdarza się ta jedyna i prawdziwa miłość, może zdarzyła się już dawno, dawno temu, a ja nawet jej nie dostrzegłem... Każdy z nas chciałby to wiedzieć, nieprawdaż? Kiedy zamknę oczy...
Maria stoi przed zimną szybą, spoglądając w przestrzeń ograniczoną świetlnymi komunikatami, zredukowaną do szeregu równolegle połączonych żarówek. Przygryza wargi. Mario, zbudź się, spójrz ku mnie swym jasnym wzrokiem. Mario!
Ale Maria nie pamięta już swego istnienia, nie pamięta moich namydlonych dłoni i pieszczoty odbierającej oddech wśród oparów gorącej kąpieli z płynem o zapachu wszystkich sosnowych lasów.
Mario, odwróć się, przyszedłem do ciebie!
Ale Maria nie odwróci się, nie przyłoży palca do przełącznika przy drzwiach, nie rozświetli swego okna. Mario, przecież ci ludzie dają znaki tobie i wielu podobnym dziewczynom, odpowiedz im, daj i ty znać o swoim mrocznym istnieniu komuś, kto w milczeniu spogląda ku twoim oknom. Ale Maria nie słyszy głosów, nie widzi znaków, Maria nie włączy się w grę niewidzialnych i samotnych istnień, nie interesują jej mężczyźni oczekujący na sygnał.
I wiem, że jest to tylko moja wina. Nie stworzyłem jej do końca. Poszukiwałem Marii doskonałej nieskończenie. Czy to ty nią jesteś Mario?
Lasy skończyły się za mostem. Szerokim łukiem okrążamy zalew. Po drugiej stronie lśnią śnieżnoporcelanowe ściany gospodarstw. Kierowca włączył radio. Muzyka. Szuka innego programu. Autobus zatacza się, ale już jest z nami trzeźwy głos spikera. Równe jak stół pastwiska ciągną się daleko poza horyzont. Czarno-białe krowy skupiły się wokół dojarki. Ładny obrazek, ładniutki, cedzę myśl powoli, z lubością, jak dobrze, że to ja, a nie ten mężczyzna, którym byłem przez chwilę, kolory są tak czyste, jak to tylko możliwe przez autobusową szybę. Zjeżdżamy na pobocze, z przeciwnej strony posuwa się konwój maszyn rolniczych. Tę podróż mógłbym traktować jako naturalne przedłużenie wakacji, usta rozciągają się w mimowolnym uśmiechu, uśmiechu bezmyślnym i żenującym. Przejeżdża wielki ciągnik z doczepionymi cysternami. Za godzinę będę w domu. Radio wyje dławiąc się i charcząc. Są wakacje, jeszcze przez chwilę, może już po raz ostatni, a za pięćdziesiąt dziewięć minut skończy się idylla. Maria zapewne już śpi w środku marcowych chłodów, albo też czeka na przystanku, chroniąc się przed lipcowym deszczem. Jest jednak wrzesień. Jaka szkoda, że nie ma cię tutaj Mario. Szyba rozmazuje kontury ostatniego dnia podróży. Ruszamy.
Kiedyś może spotkam cię Mario. Może znów autobus zatrzyma się obok zamkniętego sklepu, pod wieżą remizy. Może ta dziewczynka nie zdąży się postarzeć i pozwoli ci pogłaskać swą kozę. Może nawet będzie się śmiała razem z nami. Zamknę wówczas oczy i wszystko zatrzyma się w tym dokładnie momencie.
powrót
Copyright ©2006 Krzysztof Szatrawski.
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |