Rozdział I
w którym wyjaśnione zostaje zjawisko grawitacji, brak stanowiska wobec historii pozwala może na zrozumienie nieteoretycznego bynajmniej chaosu, z pewnością jednak nie sensu istnienia, po raz pierwszy wszak materializuje się materia a tajemnice bytu nigdy nie wyjaśniają się same przez się.
Na początku był deszcz. Deszcz trwał. Krople spadały i rozbite na drobny pył wznosiły się, jakby mogły istnieć i poruszać się we wszystkich kierunkach jednocześnie, jakby każda kropla i każda drobina obdarzona niespodziewaną indywidualnością poszukiwała własnego celu i drogi. Deszcz na początku był przenikliwy i wszechobecny, taki deszcz, jaki w solidnej arce przetrwał nasz ojciec Noe, deszcz dokładnie taki, jakim mógłby zapamiętać go każdy z nas, gdyby przeżył odpowiednie wydarzenia z biblijnej przeszłości, gdyby dane mu było oglądać gniew niedoświadczonego Boga, deszcz będący kompromisem, rozwiązujący dylemat miłości i wierności zasadom zbyt szybko i w zbyt prosty sposób.
Deszcz ten nie posiadał swego imienia, nie miał nawet swojej nazwy gatunkowej, nie była to ulewa i nie był to kapuśniaczek. Gęste strumienie wody spływały z ciężkich, nisko zawieszonych chmur, wypełniając niezliczonymi nitkami grawitacji każdy milimetr otaczającego nas świata. W ten oto sposób deszcz stał się początkiem, opadająca woda stała się naszym światem, a jednostajny szum rozbijających się w gałęziach kropli przerodził się w niezauważalne tło i w końcu w ciszę.
Co pewien czas, o ile czasem jest brak tożsamości przedmiotów i zdarzeń pojawiających się w konkretnym miejscu, jedno z nas budziło się z ołowianego snu, przecierało oczy, ale zachęcone widokiem śpiących, zdemoralizowane ich błogim spokojem znów opadało pomiędzy poduszki, z których nie zdążyły wywietrzeć nie kończące się sekwencje marzeń i snów. I tak trwała ta noc, pogrążony w przyjaznym mroku lasów dom wzbierał przenikającą wszystko wilgocią, drewniane ściany nasiąkały ciemnością przedświtu, pęczniały deski podłogi, która nie umiała jeszcze skrzypieć, a okna zachodziły mgłą sennych westchnień.
Unoszeni spływającą z dachu wodą, bulgoczącym w rynnach nurtem, porywani przez mądrość znających prawa grawitacji wód, zapominaliśmy o jawie, o stabilizacji i nienaruszalności reguł, a strugi zlewały się w wielkiej kałuży przed gankiem. Wielkość i kształt tej kałuży zapadały w naszej pamięci, wyznaczając lądy i oceany naszego dzieciństwa. I tylko tu mogły pomieścić się najdalsze wyprawy, najwymyślniejsze odyseje, może nawet arka Noego. A tymczasem wody płynęły dalej po zboczu, ginąc pośród traw, może odnajdując drogę ku rzekom i oceanom prawdziwym. Któż może wiedzieć...
Kiedy nasz dom kołysał się wśród bezkształtnych mas wody, nasz ojciec, którego imię nie mogło przecież być imieniem praojca Noego, czuwał z sekstansem i busolą, chociaż w owym czasie nie było jeszcze odpowiedniej ilości kierunków i instrumenty nawigacyjne mogły wprowadzać w błąd. Oczywiście imię ojca nie zostało dotychczas określone w stopniu odpowiednim, by zapisać je w jakiejkolwiek postaci. Nasz ojciec wciąż pozostawał ojcem bezimiennym, ojcem skupionym nad tajemniczymi przyrządami lub rozproszonym, zamyślonym i zdezorientowanym ojcem tkwiącym z uporem w swoim ciepłym fotelu jakby było to jedyne miejsce, w którym może czuć się bezpiecznie. Deszcz trwał spokojny i absolutny. Ojciec wiedział o tym, toteż nie czynił nic, co mogłoby stać się deklaracją jego światopoglądu. Rzeczywistość bowiem była w owym czasie zagadką, a skulony w embrionalnej pozycji ojciec zaledwie uosobionym znakiem zapytania.
Z deszczu wyłonił się świat. Na początku były tylko chmury i ziemia, a pomiędzy nimi przestrzeń wypełniona nieskończoną liczbą linii równoległych, świat najpierw pionowy, ale później także inne kierunki, szerokość i długość, a więc i głębia ostrości, pozwalająca z pewnym wyprzedzeniem śledzić nadchodzące zza horyzontu godziny, odsłaniająca stromo opadający stok z drogą wiodącą wprost do mostu i do wsi, poszarpane linie lasów oraz niezdecydowaną, raz po raz zawracającą i pętlącą się wstęgę rzeczki, która w trudnym do określenia - o ile nie zdążyliśmy wcześniej posłużyć się urządzeniami geodezyjnymi - kierunku toczyła nadmiar wód, donośnie przy tym szemrząc i chichocząc w swym wybrukowanym różnej wielkości kamieniami korycie. Niczym namiot cyrkowy rozpinany przez niewidoczne wsporniki i odciągi, coraz wyżej wznosiły się szarosine chmury. Ostatni maszt, biała dzwonnica o pokrytym patyną i wyostrzonym poza granice jakiegokolwiek architektonicznego porządku dachu, z najwyższym wysiłkiem nie mogła już sięgnąć mokrego sklepienia, które kolorem i lekkością rywalizowało z uzbrojonym po zęby betonem. A ponad tym wszystkim, wyżej niż znane nam niebo, fruwały orły i naddźwiękowe samoloty, ciągnąc za sobą opadające decrescenda grzmotów.
Drogą ku dolinie spływały strugi deszczowych wód, odżywiane wciąż padającym deszczem i bocznymi dopływami łączyły się i znów rozdzielały, rosły porywając nasze ślady i martwe źdźbła trawy, rozlewały się coraz szerzej i już nie mogło zatrzymać ich nawet bicie dzwonów, które każdego ranka, w południe, wieczorem układało się na zboczach.
Fa, mówił jeden dzwon; re, odpowiadał drugi donośniej, fa, dodawał pierwszy dzwon, a w jego głosie pojawiała się przekora lub stanowczość. I toczyły dzwony swój spór odwieczny jakby chciały przypomnieć, że gdzieś w dole, we wsi istnieje jeszcze porządek, równości i przeciwieństwa, święto i codzienność. Ta droga, którą wspinał się śpiew i owe zestrojone w tercji małej dzwony były nam w owych dniach wyzwaniem, pierwszym wtajemniczeniem w świat wielki i odległy, jedyną może z nim więzią i nieustającym opowiadaniem o życiu innych ludzi, jakąś pradawną muzyką, która definiuje czas i oczekiwanie. Nasze wilcze, zawsze głodne oczy nasiąkały słodyczą i uległością ludów osiadłych, nasze ruchy stawały się cięższe i miękkie jak u szczeniąt, a niezrozumiała tęsknota sprawiała, iż rytm księżyca nastrajał nas muzycznie i metafizycznie.
Czasami drogą przychodził ktoś z doliny, listonosz, domokrążca polecający po raz pierwszy oglądane preparaty na odciski, owady i ból głowy, agent ubezpieczeniowy, któremu czasy może nie sprzyjały, ale i klienteli nie brakowało, wędrowni kaznodzieje, akwizytorzy, dla lepszego efektu zwani przedstawicielami handlowymi, przedstawiający się jako artyści kataryniarze, swatki tasujące talie zdjęć i gawędzące o teorii chaosu, poszukujące stałej pracy lub chociaż punktu oparcia guwernantki, instalatorzy, informatorzy, indoktrynerzy oraz harcerze zbierający makulaturę i butelki.
- Panie Wolf - mówili chórem. - Zbieramy flaszki na intencję nowego działa dla naszych dzielnych oddziałów.
A ojciec uśmiechał się z wyrozumiałą pobłażliwością i do butelek wrzucał grosiki, które podzwaniały ciągnąc za sobą woń zwietrzałych płynów i wspomnienie ich smaku.
Zdarzało się też często, że od strony lasu galopowały partyzanckie oddziały sławionego w legendach i pieśniach przywódcy, porucznika Niewidzialnego, przelatywały obok naszego domu niczym uskrzydlone posągi, i przepadały w dolinie, skąd niosły się echa kanonady i rżenie umierających koni. Ojciec wychodził wówczas na ganek, nasłuchiwał przez chwilę, łowiąc w skupieniu sobie tylko słyszalne, czy może nawet urojone dźwięki i z widocznym na twarzy, z obecnym w całej jego pochylonej sylwetce wysiłkiem wydobywał z nich słowa, z których układał odpowiedzi, aby następnie postawić odpowiednie pytania.
Później oddziały, o ile coś z nich jeszcze zostało, powracały drogą, ciągnęły przez dziedziniec z rubaszną wojskową piosenką na ustach zbiorowych i znikały w lesie. Porucznika Niewidzialnego nigdy z nimi nie było. Niewidzialny rzeczywiście był niewidzialny, nocą poruszał się jak ucieleśnienie ciemności, za dnia krył się we mgle i strugach deszczu. Widywali go tylko wybrani - przyjaciele, którym ufał i wrogowie, których natychmiast zabijał.
Czasami oddziały wracały inną drogą, a ich pieśni długo gasły w leśnej gęstwinie. Wówczas ojciec zagrzebywał się w barłogu wciąż jeszcze ciepłych snów, my zaś postawiwszy na poczekaniu własne pytania, poszukiwaliśmy na nie odpowiedzi w radiowych komunikatach i przepowiedniach. A odbywało się to najczęściej tak: czerwona z wysiłku strzałka wędrowała po całej skali i chociaż radio pełne było świstów i pomrukiwań, raz po raz udawało nam się ze wzburzonego morza eteru wyłowić prognozy pogody, kolejne odcinki czytanych zmęczonym głosem wiadomości z frontu, nadawanych nie wiadomo z jakiego właściwie powodu, choć przecież zawsze mówi się o pokrzepieniu serc i wzmocnieniu ducha, ale takie wyjaśnienia nigdy jakoś nie chciały się nam ułożyć w jakąkolwiek sensowną całość. Front, jak to wszystkie fronty mają w zwyczaju, zbliżając się mozolnie lecz nieuchronnie do strategicznych pozycji, powinien był prędzej czy później wymieść okupanta żelazną miotłą. I zawsze miało to nastąpić już w ciągu najbliższych kilku tygodni.
Jakkolwiek były to arcydzieła sztuki narracyjnej, nie potrafiliśmy zdefiniować swojego położenia wobec przepowiadającego rychłe zwycięstwa głosu. Czy front z naszego punktu widzenia zbliżał się, czy oddalał? Kto był najeźdźcą, a kto okupowanym? Błyskotliwe zapowiedzi spikerów przedzielano przypadkowo dobieranymi ilustracjami muzycznymi - najchętniej słuchaliśmy zapowiedzi pewnego pana, który dość wyraźnie nie wymawiał końcówek, jego zdania dotyczyły bowiem zawsze czegoś, co w żaden sposób nie mogło być nadawaną po nich muzyką taneczną. Głodny pan z apetytem na końcówki mówił zwykle o miłoś, radoś i braterskie jednoś, a później mgławicę trzasków i wizgów kołysały bynajmniej nie podniosłe, chociaż ocierające się o uniwersalizm tego rodzaju sytuacji rytmy fokstrota, albo calypso. Nawet komunikaty specjalne, nic specjalnego nie komunikujące, co oczywiste jeśli uwzględnimy istnienie zjawiska zwanego tajemnicą wojskową, nie mogły pozbawić nas przyjemnego kołysania, które sączyło się poprzez ciemność, wślizgiwało do uszu, błądziło przez chwilę w okolicy błędnika, by później wykipieć w trzewiach i wypełnić przyjemnym ciepłem stopy i dłonie. I z jeszcze większą niecierpliwością wsłuchiwaliśmy się w głos pana odgryzającego słowom końcówki, co jednak czynił z sympatyczną elegancją. Dzieciaki nawet próbowały to naśladować, ale kiedy ojciec zagroził, że wyłączy im radio, zadowoliły się słuchaniem i przystrajaniem owych przepowiedni zabawnymi minami. Nasz brat Wolfgang przewracał się na drugi bok, a Igor zniecierpliwiony sapał, poprawiając się na swym ulubionym stołku. Później radio zmieniało się w zegar i biło którąś tam godzinę, jakby chciało nas poinformować, że jeszcze pamięta o swych obowiązkach, a później wszystko powtarzało się w nie zmienionej kolejności. Powoli przyzwyczajaliśmy się do wszelkich prognoz i zapowiedzi. Nadawaną w odcinkach wojnę można było przeżyć nawet mimochodem.
Tymczasem deszcz spływał z chmur w swym nieustannym trwaniu, duże krople rozpryskiwały się na nowych, z każdą chwilą nowszych rzeczach i pojęciach, powoływanych nieprzerwanie do istnienia, nieprzerwanie przemienianych barwach, kształtach i innych przypadłościach. A wszystko co nowe musiało być najpierw mokre i pokorne wobec stwarzającej je wody. I wiedział deszcz, że było to dobre, stwarzał bowiem świat z premedytacją i w desperacji. Z każdą chwilą przybywało coraz więcej figur i już wkrótce musiało zabraknąć miejsca na planszy, gra wciąż się nie rozpoczynała, i mogło się wydawać, że nadmiar elementów nieuchronnie musi prowadzić do rozsypania układanki.
Musieliśmy coś postanowić, poruszyć układającą się piramidalnie kreację, powstrzymać zagrażającą nam, spiętrzoną ponad wszelkie wyobrażenie konstrukcję przed zwaleniem się na nasze głowy, chyba że wcześniej ustałby deszcz i nie dokonałoby się wypełnienie całej zawartej pomiędzy ziemią i chmurnym niebem przestrzeni. Jeszcze próbowaliśmy nazywać mokre przedmioty i zdarzenia, wyszukiwać nazwy rodzajowe i gatunkowe, by choć trochę oddalić kryzys słownika, wciąż jeszcze unikaliśmy wskazywania palcem i słów takich jak "coś", "no wiesz, tamten zielony", lecz imiona były już na wyczerpaniu, a co gorsze, zaimki także. Mówiliśmy o tym każdego dnia, choć brakowało nam słów i pojedyncze sylaby nie zawsze umiały powiązać się w słowa; wstawiając pomiędzy zgłoskami średniki i wykrzykniki, mimowolnie osądzaliśmy własną niemoc, spoglądaliśmy z nadzieją ku przychodzącym z doliny, ale nie mogliśmy wyrazić swego lęku w słowach choćby najprostszych. Pytaliśmy więc: Czy i wy obawiacie się chaosu, czy wy także zamykacie oczy, kiedy brak wam już nawet słów? Ale oni uśmiechali się przebiegle, może nawet znacząco, oglądali się ku dolinie, smakowali stary pociemniały w dębowych beczkach winiak, białą wódkę o trudnej do odczytania nazwie, kawior i śledzie z Zatoki Botnickiej, niemieckie ciężkie piwo albo polską kiełbasę i jakby mimochodem uczyniwszy jeden z najbardziej niezrozumiałych i nieokreślonych gestów, przechodzili do omawiania sprawy, która ich przywiodła.
Nie czuliśmy się nawet urażeni. Ich rezygnacja oznaczała nasze zwycięstwo. To my istnieliśmy realnie i rzeczywiście, to my obcowaliśmy z tajemnicą świata, a ich istnienie okazywało się zaledwie przypuszczeniem, hipotezą, intencją. Z Kurlandii przybywali domokrążcy sprzedający skóry martwych zwierząt, z dalekiej Rosji przemycano kawior i granaty, proszki do prania i broń palną. Ale nawet dzieciaki wiedziały, że Kurlandia jest krainą historyczną, a Rosja choć odległa, i choć istnieje, to jest tak wielka, że niepodobna ogarnąć jej jednym kierunkiem. Więc pytaliśmy o stronę, w której wskazana palcem Rosja mogła się mieścić, o miejsce na horyzoncie, które należało zarezerwować dla kraju białych niedźwiedzi, śnieżnych tygrysów, skośnookich hodowców stepowych koni i samotnych wilków, które w Rosji nazywano wołkami. Tylko listonosz nie unikał odpowiedzi, ale on był wyjątkiem, przyjacielem domu, albo kimś w tym rodzaju.
Może takie chwile należało traktować jako ostrzeżenie, jako echo fali wybiegającej naprzeciw naszym czasom? Może w odpowiedzi powinniśmy byli spakować nasze rzeczy, kilka rzewnych pamiątek, jakieś nostalgiczne zawiniątko, chwycić wreszcie pierwszą rzecz jaka wpadnie w ręce i wyruszyć czym prędzej w najbardziej odległą przyszłość? W końcu wszystko, co stało się naszym udziałem, mogło uzasadniać owe nie do końca przemyślane rozmowy. Najbardziej męcząca była niepewność, czy chaos nie był stał się już faktem. Pierwsza z brzegu osoba mogłaby skupić przez chwilę myśli, zogniskować rozbiegane spojrzenia i z rozbawieniem zapytać:
- A jeżeli rzeczywiście chaos stał już się faktem, to co z tego?
Nie. Takiego pytania nikt nie śmiał zadać. Wówczas jeszcze ludzie nie mogli się obyć bez elementarnego poczucia ładu i bezpieczeństwa, w końcu tygodnia zapach świeżego pieczywa unosił się ponad dachami, a święta wyznaczały rytm wesołości i smutku. Tak było od zawsze, tak było teraz i zawsze, ale tylko do chwili, gdy wynaleziono telewizor. Później wszystko odbywało się inaczej, później władzę nad ludami ziemi objęła migotliwa poświata, a święty porządek, hierarchię zastąpiła telewizja, która podzieliła rzeczywistość na programy. Zanim stała się pytaniem była już odpowiedzią. Ale to było później. Nie, jeszcze nie teraz.
Zapach pastowanej podłogi miesza się z wilgotną wonią wypranej bielizny, a koty przechadzają się w leniwym cieple kuchni. A może trochę inaczej. Zapach deszczu powinien zmieszać się z dymem i ciszą. To nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać teoretykom, ideowcom i lunatykom. Ludzie potrzebują wszystkiego po trosze, a tego rodzaju uogólnienia zostawmy właśnie politykom. Tak będzie lepiej.
powrót
Copyright ©1996 Krzysztof Szatrawski.
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL |